.

.

3/09/2016

Epilog II

Kocham cie, Lydia.
Zawsze cie kochałem.
Nie mogę uwierzyć w to, że kilka minut temu to powiedział. Wiedziałam, że mnie kocha od dawna. Kocha na swój pokręcony, malfoyowski sposób. Mimo tego uczucie ulgi ogarnia moje ciało, gdy smakuję jego słowa.
Tak dawno go nie widziałam.
Tak dawno go nie całowałam.
Mój Draco.
Idę przez pusty korytarz lochów, cudem nie tknięty przez zakończoną niedawno bitwę. Adrenalina ciągle buzuje w moich żyłach, przez co zostawiam za sobą ogniste ślady. Prę naprzód, chcąc jak najszybciej znaleźć się pośród moich przyjaciół.
Pokój wspólny i dormitorium są puste. Szukam nadal, co chwilę krzycząc ich imiona. Blaise. Susan. Margaret. Aria. Pansy. Astoria. Ciara. Dean. Stiles. Harry. Ron. Hermiona. Catherine. Ktokolwiek.
Odpowiada mi głucha cisza, przez co mój żołądek ściska niewidzialna ręka. Moje zasoby starej magii są na wyczerpaniu. Nie mogę się teleportować. Wchodzę schodami na górę prosto do wieży Ravenclawu.
Nie umiem odgadnąć zagadki. Mocno uderzam pięścią w drzwi, domagając się jakiegoś odzewu. Nie mam magii, nic nie mogę zrobić.
Nic. Cisza.
Idę korytarzem na czwartym piętrze. Przechodzę obok zniszczonych posągów chimer przy wejściu do gabinetu Dumbledore'a. Skręcam w pusty korytarz z którego powinnam widzieć błonia. Idę pewnym krokiem, a z każdym kolejnym płomień, który pojawia się pod moją stopą jest coraz mniejszy. Uspokajam się.
Mijam tak dobrze mi znane, liczne zbroje.
W ułamku sekundy zza jednej z nich wyskakuje czarna postać. Przez chwilę myślę, że to dementor i szybko chcę wyczarować mojego patronusa. Postać zrzuca z siebie głęboki kaptur i moim oczom ukazuje się wykrzywiona w wyrazie udręki Margaret.
Jeszcze rok temu rzuciłabym się w jej kierunku, próbując ją zabić. Teraz rzucam się w jej kierunku, żeby ją przytulić.
— Margo! Ty żyjesz!
Łzy powoli ściekają mi z policzków, gdy uświadamiam sobie, że skoro ona tu jest, to reszta także żyje. Podchodzę do niej trochę wolniej, a żelazny uścisk na żołądku ustępuje z każdym krokiem. Mam ochotę ją przytulić.
— Lydia — mówi. — Miałam nadzieję, że akurat ciebie już nie spotkam.
Nagłe ukłucie w moim sercu symbolizuje smutek. Nie potrafię pojąć, dlaczego to powiedziała.
— Co ty wygadujesz?
Staję w pół kroku. Jestem jakieś pięć metrów od niej. Z tej odległości nie potrafię dostrzec wyrazu jej oczu, nad czym naprawdę ubolewam.
— Bardzo cie przepraszam — mówi. — Nie mogę się powstrzymać. Muszę, muszę to zrobić... 
Wzdrygam się mimowolnie. Gdzieś w podświadomości wiem, o czym mówi Margaret, jednak jakaś część we mnie wierzy w nią i nie dopuszcza do siebie tej myśli.
— Nie musi...
— MUSZĘ! — Krzyczy. — Nie rozumiesz? MUSZĘ to zrobić. Taka jest kolej rzeczy, Lydia. Smithowie są pogromcami smoków!
— Ale ja nie jestem smokiem, nie rozumiesz? Już nie. Stanę się nim jeśli mnie zaatakujesz. A ja tego n i e chcę. Nie chcę, rozumiesz?
Ani myślę się przed nią bronić, tak mocno w nią wierzę. Mimo wszystko ta dziewczyna stała się moją przyjaciółką, nieważne, ile razy mnie przeklnęła. Byłam dumna z tego, że moim przyjacielem jest ktoś ze Smithów. Byłam z tego taka dumna! Nadal jestem. Pokazałam wszystkim, że odwieczna wojna między naszymi rodzinami to tylko stereotyp. Że możemy na sobie polegać!
— Lydia, tak bardzo mi przykro — mówi.
Nie mam czasu nawet na wyjęcie różdżki. Starej magii już nie mam, wyczerpując zawczasu całe jej zasoby.
Widzę przed sobą zielone światło.
Padam na ziemię jak długa.
Kątem oka widzę jedną ze zbroi, a tuż przede mną moją mamę.
Nosi to samo ubranie, które miała na sobie podczas pojedynku ze Smithem. Białe spodnie zbryzgane krwią i szary, znoszony sweter. 
Wiem, że mama nie żyje i nie jestem pewna dlaczego ją widzę. Na skutek okropnego przemęczenia? Na skutek znalezienia przez Harry'ego kamienia wskrzeszenia? A może po prostu mama jakoś tutaj jest?
Klęka przy mnie i kładzie mi chłodną dłoń na policzku.
— Witaj Lydia — mówi.
— Mama — szepczę, dziwnie nieskora do jakiekolwiek innego ruchu. — Jak to możliwe? Jak...
— Nie przejmuj się, skarbie. Byłaś odważna. Nie musisz już się obawiać i starać. Odetchnij.
— Nie, mamo... Moi przyjaciele... Voldemort i śmierciożercy. Ja muszę im pomóc!
— Twoi przyjaciele są cali i zdrowi, kochanie. Uspokój się. Wszytko już dobrze.
— Muszę ich zobaczyć — mówię zawzięcie. — Dlaczego tutaj jesteś?
Piękna twarz mojej mamy wykrzywia się w uśmiechu. Jej ręka powoli gładzi mój policzek.
Uświadamiam sobie dlaczego ją widzę.
Serce mi zamiera.
— Czy to już? — Pytam.
— Tak, skarbie. Już nie musisz się martwić.
— Ale ja chce się martwić!
Wstrząsa mną szloch gdy wyobrażam sobie twarz Dracona, jego piękne oczy i uwodzicielski uśmiech. Czuję na sobie jego pocałunki w nasz ostatni wieczór. Czuję jego palący wzrok, potrzebę bliskości. Widzę tę jedną łzę, którą kiedyś przede mną uronił, wspominając naszą przyjaźń za czasów dzieciństwa.
Widzę przed sobą wykończonego Harry'ego Pottera, który skulony leży na ziemi przede mną. Właśnie skończyliśmy jedną z lekcji starej magii, która w nim żyje. Udało mu się ją wskrzesić w sobie, co kosztowało go wszystkie siły.
Widzę aprobujący wzrok Blaise'a, który pomaga wybrać mi sukienkę w moim dormitorium, do którego teleportował się ze mną. Udaje włoskiego fotografa, którego kiedyś spotkał i naśladuje jego akcent. Udaje, że robi mi zdjęcia. Wtedy nie było mowy o jego wyniosłej pozie.
Widzę Ciarę i Deana całujących się pod jednym z drzew na błoniach. To wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chciałabym być z Draco i że chciałabym, by to on mnie tak całował.
Widzę Susan i słyszę jej perlisty śmiech kwitujący wygłupy Stilesa. Stiles udaje kurę na środku pokoju wspólnego a Dean robi mu muzyczny podkład.
Widzę Rona i Hermionę nie tak dawno całujących się w legowisku Bazyliszka.
Widzę zdjęcie znajdujące się przy moim łóżku.
I Catherine, gdy próbuje mi skraść różdżkę.
— Nic im nie będzie — mówi mama, a ja zamykam oczy. Teraz widzę tylko twarz Draco.
Uśmiecham się.
Czuję jak ręce mamy oplatają mnie w mocnym uścisku.
Zostanę.
Zostanę.
Chcę tego.
Wierzę w to.
Nie poddam się tak łatwo.