.

.

3/07/2016

Epilog I

Avada Kedavra — krzyczę na oślep, próbując ją znaleźć. Byłem głupi, byłem naiwny, że ją zostawiłem, samą, bezbronną, silniejszą niż ja. Bez niej jestem nikim.
Avada Kedavra, Avada Kedavra, Avada Kedavra.
Trafiam zaklęciem w każdy czarny płaszcz, jaki widzę przed sobą. Nie obchodzi mnie to, że zabijam, nie obchodzi mnie to, że może to być mój ojciec czy ciotka. Dla mnie liczy się tylko ona.
Nagle ją widzę. Stoi pośrodku, z rękoma wzdłuż ciała. Cała brudna i we krwi. Jej białe włosy są poplątane, a ręka mocno ściska jej różdżkę. Gdy idzie w moją stronę pewnym krokiem zostawia za sobą ogniste ślady, które palą się i skutecznie odstraszają od niej innych. Jest cała moja i piękna, uśmiechnięta od ucha do ucha, z twarzą wykrzywioną w wyrazie triumfu.
Rzuca się w moje ramiona, ściskając mnie w najmocniejszym uścisku jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. Cicho szlocha mi w szatę, choć ciągle czuję, że się uśmiecha.
Odchyla głowę i całuje mnie najpierw delikatnie, z każdą chwilą nabierając pewności siebie. Wcale jej nie puszczam, gdy oddaję ten pocałunek. Jestem szczęśliwy mając ją obok siebie całą i zdrową. Chciałbym widzieć ją taką zawsze.
— Mój Draco — szepcze mi w usta.
— Moja Lydia — mówię, głaszcząc jej włosy.
Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nie przeszkadza nam to, że stoimy razem pośrodku pola bitwy, że wokół nas leżą setki martwych ciał, że krew cieknie mi prawie ciurkiem po twarzy i brudzi jej białe, pokręcone i lepkie włosy. Liczymy się tylko my.
Nie liczy się to, że ją zostawiłem, tchórząc i uciekając. Nie liczy się to, że bitwa nadal trwa. Nie liczą się krzyki śmierciożerców. Nie liczy to, że ją zdradziłem, nie liczy ból, jaki wtedy poczuła.
Liczą się jej szare oczy, w których widzę bezwzględną wiarę we mnie, w nas. Liczy się jej pełen uwielbienia uśmiech, choć zraniłem ją w najgorszy ze wszystkich sposobów.
— Muszę iść do zamku — szepcze.
Nie chcę jej puścić, jednak wiem, że muszę. Robię to niepewnie, choć nadal ją dotykam, nie chcąc tracić tego kontaktu.
— Wrócę — mówi.
Patrzę jej w oczy.
— Nie pakuj się w kłopoty — nakazuję. — Nie szukaj kłopotów, Czarnego Pana czy walki. Choć jeden raz zrób to, o co proszę... Jeden, jedyny, proszę. Uważaj na siebie.
Jej twarz wykrzywia się w grymasie niezadowolenia. Ściąga mocno brwi i przygryza wargę.
— Obiecaj.
— Obiecuję — szepcze.
Odchodzi powoli, idąc tyłem. Tak jak ja nie chce stracić kontaktu wzrokowego, skoro fizyczny jest już niemożliwy. Patrzy na mnie ciągle triumfując. Ona wiedziała, że do niej wrócę. Wiedziała to.
— Kocham cie — mówi.
Nie wierzę w to, że to powiedziała. Te słowa robią na mnie piorunujące wrażenie. W tym momencie czuję się najszczęśliwszy na całym świecie.
Nagle uświadamiam sobie, że to jest to. Że to, co do niej czuję to nie uwielbienie, czy podziw, ale prawdziwa miłość.
— Kocham cie Lydia — powtarzam jej słowa z namaszczeniem, smakując je. — Kocham cie. Zawsze cie kochałem. A gdy zniknęłaś gdy byliśmy mali... To mnie złamało tylko dlatego, że cię kochałem.
Uśmiecha się do mnie i obraca wokół własnej osi, jak tancerka. Jej wyjątkowa teleportacja ściska mi serce. Oplata się białymi płomieniami tak jak podczas naszego pierwszego spotkania. Tylko, że teraz znikała.