Z sytuacji, w której rozwścieczony Voldemort miał pojawić się w budynku, mogłam wybrnąć tylko ja. W końcu to przeze mnie wszyscy utknęliśmy w tym punkcie... Gniew Czarnego Pana nie był czymś, czego można było uniknąć. Dlatego musieliśmy działać, a ja dokładnie wiedziałam, co mam zrobić. I miałam na to tylko kilka chwil.
Zeskoczyłam z miękkiego łóżka i obracając się szybko wokół własnej osi złapałam za rękę Draco, który teleportował się razem ze mną do salonu. Panowało tu ogólne zamieszanie — plama krwi na podłodze sprawiła, że na chwilę zapomniałam o tym, co miałam zrobić. Dopiero ostry krzyk Bellatriks wyrwał mnie z chwilowej zadumy. Zauważyłam, że na środku pomieszczenia leży rozbity kryształowy żyrandol, a matka Draco siedzi z opuszczoną głową na środku kanapy.
— Jeśli mnie teraz posłuchacie, możemy wyjść z tego wszyscy żywi — powiedziałam i streściłam wszystko w jednym zdaniu. — Ja poprosiłam o wezwanie Czarnego Pana — stwierdziłam z naciskiem — ponieważ znalazłam to, co zlecił mi poszukać. Byłam zbyt słaba, by użyć znaku i to wy go wezwaliście.
Nim skończyłam ostatnie zdanie, obróciłam się i pojawiłam w komnacie Draco w Hogwarcie. Szybko wygrzebałam Białą Księgę spod zaścielonej kołdry, poprawiłam szatę śmierciożercy w razie, gdyby Voldemort zdążył się już pojawić i wróciłam do salonu w Malfoy Manor zanim upłynęło dwadzieścia pięć sekund.
— Bellatriks — powiedziałam, kładąc księgę na ziemi. — Użyj na mnie Cruciatusa, tylko szybko i możliwe jak najmocniejszego. Teraz.
Draco nie zdążył nawet zaprotestować, gdy poczułam wszechogarniający ból nie rąk czy nóg, ale zakończeń nerwowych i organów wewnętrznych. Czułam go wszędzie w środku, tłumił wszystkie inne bodźce. Miałam ochotę krzyczeć i błagać, by zelżał, ale nie zrobiłam tego. Bellatriks była bardzo dobra w tym, co robiła, a moje zmarnowanie musiało być prawdziwe.
Gdy wszystko ustało, usiadłam na sofie obok Narcyzy. Po chwili Draco zrobił to samo, tak, że mogłam oprzeć głowę o jego ramię i złapać go za rękę. Czułam, że pot spływa po mojej twarzy i było mi gorąco. Starałam się wyglądać jak najgorzej, miałam przymrużone oczy i ciężko oddychałam. Tak właśnie chciałam oszukać Voldemorta.
Machnęłam różdżką i naprawiłam zepsuty żyrandol, dziwiąc się, że żaden z zebranych tego nie zrobił. Malfoy Senior stał na środku pokoju w towarzystwie Bellatriks, trójka szmalcowników gdzieś zniknęła a matka Dracona po chwili dołączyła do męża. I właśnie wtedy pojawił się Voldemort.
— Panie — Lucjusz odezwał się jako pierwszy a Draco zerwał się na równe nogi i pozwolił mi grać. Wszyscy zachowywali się, jak gdyby żadna ucieczka Pottera w ogóle nie miała miejsca. — Lydia znalazła to, o co ją prosiłeś.
— Dlaczego wezwała mnie Bellatriks? — Odezwał się wyniośle Voldemort. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie unikniemy jego gniewu.
— Jest słaba, nie chcieliśmy używać jej Znaku. Musiała dzisiejszego dnia złamać potężne zaklęcia, gdy wróciła, jej magia była na wyczerpaniu.
Draco łgał jak z nut. Byłam naprawdę pod wrażeniem tej zmyślonej historyjki, ale w duchu byłam wdzięczna, że to nie ja musiałam przedstawiać te fakty. Wszyscy jak jeden mąż próbowali ukryć to, co stało się przed kilkudziesięcioma minutami.
— Nie można jej dotykać — powiedziałam schrypniętym i słabym głosem, zdziwiona tym, że udało mi się go tak dobrze zmodulować. — O mało mnie nie zabiła, potrzebuję kilku godzin by zdjąć z niej zaklęcia ochronne, Panie.
Voldemort spojrzał na mnie, choć był odwrócony w kierunku Draco. Na jego nieludzkiej twarzy błąkał się kpiarski uśmiech.
— Teraz.
Voldemort spojrzał przelotnie na państwo Malfoy a potem wyciągnął różdżkę, skierował ją w stronę Draco i sprawił, że zaczął się dusić.
Dopadłam Białą Księgę w sekundę. Starałam się nie myśleć o tym, że mam tylko chwilę. Skłamałam Voldemortwi, że są na nią nałożone zaklęcia, dlatego na szybko musiałam coś wymyślić. Cokolwiek. Nie mogłam się przyznać, że mogę ją otworzyć w każdej chwili, było by to tak skrajnie niebezpiecznie. Wpatrując się w swoje dłonie wypowiedziałam Słowa Otwarcia, a gdy zapłonęły białym ogniem położyłam je na księdze. Udawałam skupienie, chociaż w sumie nie musiałam bardzo się starać. Byłam skupiona. Z oddali dochodziły do mnie stłumione odgłosy duszącego się Malfoya. Szybko wróciłam do swojego zadania. Voldemort nie mógł wiedzieć, jak działa Stara Magia, dlatego też nie mógł się domyśleć, że tak naprawdę nic nie robię. Mruczałam niezrozumiałe wyrazy pod nosem, wszystkie były w Smoczym Języku. Na samym końcu użyłam trochę Mocy by dłonie na chwilę zapłonęły mocniej i spojrzałam na Voldemorta.
— Panie... Gotowe.
Draco upadł na ziemię z łoskotem, ale już nic nie sprawiało, że nie mógł oddychać. Voldemort energicznie podpłynął w moją stronę i złapał Białą Księgę w swoje białe, kościste dłonie. Zmrużyłam oczy, gdy nic się nie stało — nic go nie oparzyło, nie zabolało. Dotknął jej bez problemów a mnie oświeciło. Zrozumiałam, dlaczego pragnął tej księgi. Dlaczego mogłam być taka głupia? Jestem pewna, że Voldemort w swojej rodzinie nie miał nikogo, kto znałby Starą Magię. I dlatego...
— Moi rodzice żyją, prawda? Lub żyli, wystarczająco długo, żeby przekazać ci, choć strzępek mocy...
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiałam, że posunęłam się za daleko. Voldemort, trzymając w jednym ręku księgę, drugą dłoń, dzierżącą różdżkę, skierował w moją stronę i posłał zaklęcie prosto w moją twarz. Jego siła odrzuciła mnie do tyłu, nogami boleśnie uderzyłam o oparcie sofy i upadłam kilka metrów za nią. Głowę rozbiłam o krawędź wielkiego kontuaru. Voldemort ruszył w moim kierunku.
— Crucio — powiedział z satysfakcją w głosie.
Męczarnie ustały na kilka chwil i wróciły znowu, ze zdwojoną siłą. Nie pozwoliłam sobie choćby na jeden okrzyk. W milczeniu przyjmowałam swoją karę. Gdy wszystko się uspokoiło, Voldemort zniknął a do mnie podbiegł Draco. Uklęknął przede mną i delikatnie podniósł. Położył mnie na kanapie i zdenerwowany spojrzał na matkę.
— Matko? — Zadał jej nieme pytanie, na które w odpowiedzi kiwnęła mu głową i zniknęła wraz z mężem w drzwiach prowadzących na korytarz. — Coś ty sobie myślała, Lydia?
— Och... Zabrał Księgę — powiedziałam, łapiąc się za głowę. — Folook gein kendov kren, len qoth unt wahl. Już jest lepiej, kochany. Musimy zacząć przygotowywać się do bitwy. Jak najszybciej. Nie zostało nam dużo czasu.
Powrót do Hogwartu odbył się w ogólnie spokojnej atmosferze. Te kilka dni, które nam wtedy do niego pozostały spędziłam w domu Draco, który, ku mojemu zdziwieniu, wcale nie sprawił, że wspomnienia zaczęły do mnie powracać.
W szkole atmosfera przerażającego oczekiwania była wyczuwalna w każdym miejscu. Alecto z Amycus, Snape i kilkoro innych śmierciożerców obecnych w zamku cechowało wręcz chore poruszenie. Ze zdwojoną siłą i chęcią karali uczniów, traktując Dom Lwa jeszcze gorzej niż przed miesiącem. Wraz z Draco, Blaisem, Pansy, Crabbem i Goylem cieszyliśmy się złudzeniem spokoju. Nikt nie śmiał się do nas odezwać, nikt nie śmiał się na nas spojrzeć, nikt nie śmiał nam przeszkodzić... Z jednym małym wyjątkiem.
Pokój życzeń zajmowany od kilku miesięcy przez Catherine zmieniał się na naszych oczach. Coraz więcej uczniów, którzy obawiali się spędzać swój wolny czas na opustoszałych korytarzach przychodziło właśnie tam, a nowe miejsca do spania i spędzania czasu pojawiały się na naszych oczach. To właśnie tam mogłam być sobą, pomagać i szkolić.
Draco i Blaise z początku trzymali się na uboczu. Żaden z obecnych w pokoju gryfonów, Puchonów czy Krukonów im nie ufał, a i oni sceptycznie podchodzili do pomocy. Zajmowali zawsze dwa krzesła w rogu pomieszczenia i przyglądali się, jak wraz z Catherine, Margaret, Ciarą, Deanem, Stilesem, Dianą, Julie, Kyle'em, Gryfinem, Ginny i Nevillem tworzyłam drugą Armię Dumbledore'a.
Trzy tygodnie po naszym powrocie do rzeczywistości wezwano nas na moje pierwsze spotkanie Wewnętrznego Kręgu Voldemorta, jak przywykłam go nazywać. Okazało się także wtedy, że Czarny Pan wezwał na nie również Blaise'a, który z musu, tak samo jak ja i większość zebranych, przyjął Znak i stał się jednym z nas. Łamało mi się wtedy serce.
Właśnie dzień po tym "spotkaniu" Draco i Blaise czynnie włączyli się w trenowanie innych uczniów. Atmosfera w szkole uległa subtelnej zmianie, można było dostrzec bardziej wyprostowane postawy uczniów, podekscytowanie z powodu kolejnego spotkania. A mnie rozpierała duma, co ciągle powtarzałam Draconowi. Na moich własnych oczach dorastała moja siostra. Z rozhisteryzowanej dziewczynki przekształcała się w młodą, odważną kobietę wierzącą w swoje ideały. Zawierała przyjaźnie i choć dawało się jeszcze w niej wyczuć jej arystokratyczne podejście do rzeczywistości, była dla każdego miła i pomagała jak tylko mogła. Uczyła jak przechytrzyć wroga, jak walczyć z większymi od siebie, jak zachowywać stosowną odległość, jak poruszać się podczas walki.
Natomiast Draco i Blaise zajęli się pokazywaniem, jak zachowują się śmierciożercy, na co na początku patrzą, jakie (choć było to oczywiste) zaklęcia pierwsze zostaną rzucone w naszą stronę. Stworzyli listę zaklęć, na które każdy powinien znać przeciw zaklęcie i tam, gdzie to było konieczne, także i zaklęcie leczące. Każdy, kto deklarował się do czynnego udziału w nadchodzącej bitwie musiał je wszystkie znać umieć i zdać swojego rodzaju egzamin.
Dochodziły nas słuchy, że Harry, Ron i Hermiona sobie radzą. Gdy włamali się do banku Gringotta i wykradli horkruks Voldemorta, ten wezwał nas wszystkich do siebie najbardziej paskudnym bólem, jaki kiedykolwiek było dane mi zaznać. Byłam wtedy akurat w trakcie pokazywania wszystkim zebranym jak wzmocnić zaklęcie Tarczy, gdy ból zmiótł mnie z nóg i upadłam z łoskotem na zimne kafelki podłogi.
Syknęłam, próbując się podnieść.
— Cholera — rzuciłam. — Jest nadludzko wściekły, ale nie nas wzywa, prawda?
— Chce widzieć Bellatriks — stwierdził cierpko Draco i pomógł mi wstać na nogi, po czym wrócił do swojej grupki piątoklasistów, z którymi gorączkowo coś omawiał.
— Pójdę już, Cat — powiedziałam do siostry. — Dokończysz?
Szłam chłodnym korytarzem w stronę lochów. Nie użyłam Starej Magii chcąc złapać trochę świeżego powietrza i rozluźnić ciągle spięte mięśnie. Korytarz był opustoszały mimo wczesnej godziny. Mgliście przypominałam sobie, że dokładnie rok temu o tej porze na błoniach i w środku panował tłok. A teraz odpowiadało mi tylko echo.
Bitwa była nieunikniona, byliśmy tego pewni. Wiedziałam, że Harry'emu idzie bardzo dobrze, że sobie radzi. Zima mijała, ustępowała wiośnie. Wraz z poprawą pogody miny uczniów Hogwartu paradoksalnie stawały się coraz bardziej posępne. Bitwa mogła wybuchnąć każdego dnia a my robiliśmy wszystko, żeby jak najlepiej przygotować do niej resztę uczniów.
W połowie kwietnia obudziłam się z gigantycznym bólem głowy. Od razu wiedziałam, że będę miała zepsuty dzień, ale zwlekłam się z łóżka i wzięłam prysznic. Kątem oka zarejestrowałam, że dormitorium jest już puste, ale bardzo się tym nie przejmowałam — Margo czy Susan naprawdę się starałyby nie podpaść nauczycielom i w konsekwencji nie ponieść kary. Obydwie wszędzie były na czas i chowały swoje cięte języczki, gryząc się w nie zawczasu. Ich ubrania były idealnie wyprasowane, włosy spięte w ciasne kucyki. A ja... Ja to lekceważyłam. Ja mogłam to lekceważyć.
Na śniadaniu wyczuwałam delikatną zmianę nastroju. Panowało tam... Lekkie podniecenie, tak to można było nazwać. Każdy był dla siebie ociupinkę milszy. Byli jacyś dziwni, poddenerwowani... Inni. W przerwie pomiędzy jedną uprzejmością a drugą, wymienioną przez Susan i Pansy (SUSAN I PANSY!) nie wytrzymałam.
— O co wam chodzi? Ktoś mi wyjaśni?
Blaise zdusił chichot.
— Spokojnie, wyluzuj — próbował mnie uspokoić. — Nosi cię od rana.
Zmarszczyłam brwi. Czy rzeczywiście?
— Tak, tak... Ja przepraszam. Okropnie boli mnie głowa i sama nie wiem, to pewnie nerwy. Tak dużo ostatnio się na mnie zrzuciło.
Każdy z nas schował trochę jedzenia do kieszeni by zanieść je Catherine, która od miesięcy okupowała Pokój Życzeń. Na korytarzu zostałam porzucona przez swoich przyjaciół z rękoma pełnymi jedzenia. Draco pocałował mnie w czoło i uciekł z Zabinim mówiąc, że coś muszą zrobić. Pansy prychnęła i odeszła, jak miała to w zwyczaju, Crabbe i Goyle poszli za swoim panem a Susan zobaczyła jakiegoś znajomego i pobiegła za nim. Wspięłam się na siódme piętro i stanęłam przed naprawdę obskurnym gobelinem Barnabasza Bzika. Drzwi pojawiły się chwilę potem.
Weszłam do środka i doznałam szoku.
Byli tam wszyscy: Blaise i Catherine, Susan i Margo, Ciara i Dean.
— Niespodzianka — krzyknęli wszyscy razem. Nie było to sztuczne, ale wyczuwałam w tym nutę rozżalenia, niepokoju.
Draco podszedł do mnie, zabrał całe jedzenie machnięciem różdżki i przytulił mnie do siebie, głaszcząc po głowie.
— Wszystkiego najlepszego, skarbie — powiedział.
Była to najsłodsza rzecz, jaką kiedykolwiek dla mnie zrobił.
Nie pamiętałam, że mam urodziny. Nigdy nie miałam w zwyczaju ich obchodzić, nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby w ten dzień jakkolwiek świętować. Mówiąc szczerze, czułam się okropnie dziwnie widząc ich wszystkich razem w jednym pomieszczeniu. Dopiero, gdy opadło pierwsze wrażenie, w głębi sali dostrzegłam innych przyjaciół. Wszyscy podchodzili do mnie i ściskali, składali życzenia. Draco stał przy mnie nieugięty i trzymał moją dłoń dodając mi otuchy. Tego właśnie wtedy było mi trzeba.
— Nawet w obliczu nadchodzących wydarzeń pragnę, żebyś była szczęśliwa — Ciara uściskała mnie i zrobiła miejsce innym.
— Najcudowniejsza dziewczyno na świecie, musisz się częściej uśmiechać, bo ten uśmiech daje nam wszystkim nadzieje na lepsze jutro — Dean wydawał się poruszony.
— Bardzo dobrze wiesz, że jeśli będziesz mnie potrzebować to ja jestem tutaj. I zawsze będę. — Pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak Cat deklaruje swoją miłość do mnie. W oczach powoli wzbierały mi łzy.
Wszyscy byli dla mnie tego dnia bardzo kochani i dobrzy. Mimo tego, że atmosfera z dnia na dzień coraz bardziej się zmieniała, ten dzień był idealny. Pierwszy raz nie widziałam wymuszonych uśmiechów, wszyscy byli szczerzy i tacy... Promienni. A wszystko działo się tego przeklętego 20 kwietnia, gdy skończyłam siedemnaście lat.
Tydzień po urodzinach usiadłam z Draco w jego dormitorium i zdobyłam się na odwagę, by z nim porozmawiać.
— Draco, powiedz mi szczerze, czy słyszałeś kiedykolwiek historię mojego rodu?
Draco zmarszczył brwi i w odpowiedzi pokręcił głową.
— Chyba powinnam ci ją nieco przybliżyć — stwierdziłam.
Rozsiedliśmy się wygodnie na jego łóżku.
— Ravatelowie to prastary, i cóż można powiedzieć, czarno magiczny ród, którego początki sięgają pierwszych smoków, tysiące lat temu. Legenda głosi, że to właśnie członkowie mojej rodziny spotkali i oswoili pierwsze smoki. Gdy plemiona niemagiczne postanowiły posiąść łuski smoków, jako idealny materiał do wyrobu ochronnych ubrań, rozpoczęły na nie polowania. Ochroniliśmy smoki, chowając je w jaskiniach, na które rzuciliśmy bardzo silne zaklęcia ochronne. W podzięce za uratowanie, smoki podarowały nam moc władania nad ich potomkami. Ponad tysiąc lat później nasi potomkowie odkryli coś takiego jak magiczny trans i ku ich zdziwieniu, właśnie podczas tego kulminacyjnego momentu w pojedynku potrafili zmienić się w smoki. Umiejętność jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, jeśli tylko nie zostanie przerwany ciąg, to jest dziecko zostanie poczęte przez dwóch członków rodzin czysto krwistych.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo chcę, żebyś wiedział, Draco. Czuję, że od Bitwy dzielą nas dni. Może jest to kwestia góra tygodnia. A jeśli mi się coś stanie...
— Nawet tak nie mów — warknął Malfoy i zerwał się z łóżka. — Nie myśl tak. Temat skończony.
Nigdy później nie wracaliśmy do tego tematu, ale odczuwałam minimalną poprawę humoru na myśl o tym, że zna on zarys historii.
Czas mijał nieubłaganie. Dni stawały się coraz dłuższe, ale trwały coraz krócej. Dzień w dzień w pocie czoła po lekcjach ćwiczyliśmy z innymi zaklęcia, przeciw zaklęcia i uroki. Wszystko, co może być przydatne i użyteczne. Aż nagle, pewnego wieczora, gdy wszyscy siedzieliśmy w Pokoju Życzeń i rozmawialiśmy, ktoś z Hogsmeade posłał po Nevilla. A on wrócił do środka w towarzystwie Harry'ego Pottera i jego przyjaciół. I już wtedy wiedziałam, że się zaczęło.
Draco z Zabinim zniknęli od razu, gdy go zobaczyli. Stałam jak sparaliżowana, gdy schodził z drabiny i stanął przed nami, uśmiechając się lekko. Ku mojemu zdziwieniu Harry podszedł do mnie i przytulił mnie mocno a potem trzymając ręce na moich ramionach wreszcie się odezwał.
— Wszystko przygotowane?
— Tak, Harry, ale naprawdę...
— Gdzie jesteśmy?
— Jak to gdzie? Oczywiście w Pokoju Życzeń — odpowiedział mu Neville. — To wszystko zasługa Catherine, ona jest niesamowita! Naprawdę rozumie ten pokój, była pierwsza. A potem... Dołączaliśmy do niej po kilkoro od kilku miesięcy. Coraz więcej członków GD, a pokój coraz bardziej się powiększał.
— Nikt ze śmierciożerców nie może tu wejść? — Zapytał Harry, rozglądając się, jak mi się zdawało, w poszukiwaniu drzwi.
— Nie — odezwał się chłopak z okropnie posiniaczoną i opuchniętą twarzą. Miał chyba na imię Seamus. — To znaczy sądzimy, że nie. Draco i Blaise mogą tu wejść, a wiadomo, kim są. No i Lydia.
Puściłam to mimo uszu, Dobrze wiedziałam, że fakt, że jestem śmierciożercą nie był ogólnie dobrze przyjęty przez innych.
— Ukrywają się tutaj od blisko trzech miesięcy, Cat prawie pół roku — odezwałam się.
Nagle Harry się wykrzywił i na chwilę zaciął, spoglądając gdzieś w przestrzeń. Podeszłam do niego jeszcze bliżej i złapałam go za ramię, gdy zachwiał się i prawie przewrócił. Spojrzał na mnie przerażony i ja dobrze wiedziałam, co się stało — Voldemort był wściekły. Także to czułam.
— Do roboty — powiedział po chwili Harry.
— No to, co robimy? — Spytał Seamus. — Jaki jest plan?
— Plan? — Powtórzył Harry. Sama czułam wściekłość Voldemorta, dlatego nie dziwiłam się mu, że jest taki zdezorientowany. — Słuchajcie, jest coś, co my... Ron, Hermiona i ja... Musimy tu zrobić, a potem wynosimy się stąd.
— Co to znaczy wynosimy się stąd? — Spytał Neville, którego ożywienie szybko opuściło.
Zacisnęłam pięści.
— Nie wróciliśmy, żeby zostać. Musimy zrobić coś bardzo ważnego.
— Co?
— Ja... Nie mogę wam powiedzieć.
Po sali rozległy się pomruki zawodu, na co cicho parsknęłam.
— Harry, szkoliłam ich — odezwałam się w końcu. — Dadzą sobie radę, nie skreślaj ich.
— Nie rozumiecie — Harry spiorunował mnie wzrokiem. — Musimy zrobić to sami.
— Dlaczego? — Zapytał Neville.
— Bo... Bo Dumbledore pozostawił nam trojgu pewne zadanie do wykonania... I nie możemy powiedzieć, co... To znaczy chciał, żebyśmy tylko my to zrobili.
— Harry — spróbowałam od nowa. — Dumbledore nigdy nie powiedział, że macie zrobić to sami. Pomagałam wam w ferie, także znam ten plan. Oni są gotowi, uwierz. Obrywali za ciebie, walczyli, żeby ci się udało. Zaufaj im...
Nie skończyłam, ponieważ za naszymi plecami usłyszałam jakiś hałas. Serce mi zamarło, ale odwróciłam się w stronę dziury w ścianie i zobaczyłam, jak wychodzą z niej Fred, George, Ginny i ich kolega.
— Aberforth zaczyna trochę smęcić — powiedział Fred i podszedł do mnie, mocno mnie ściskając. Och! — Chce się zdrzemnąć, a jego bar zamienia się w dworzec kolejowy.
Zaraz za chłopakami z dziury wyszła kolejna dziewczyna. Zapanowało ogólne zamieszanie, wszyscy zaczęli rozmawiać jednocześnie, nikt już nie zwracał uwagi na Harry'ego, który skorzystał z okazji i zaczął cicho rozmawiać z Ronem i Hermioną. Złapałam Cat za łokieć.
— Możesz iść po Draco i Blaise'a? Są potrzebni.
Cat zniknęła w drzwiach wyjściowych dokładnie w tym momencie, gdy Harry jęknął.
— Dobra, słuchajcie — krzyknął. — Jest coś, co musimy znaleźć. Coś... Coś, co pomoże nam obalić Sami-Wiecie-Kogo. To coś jest tutaj, w Hogwarcie, ale nie wiemy gdzie. To mogło należeć do Roweny Ravenclaw. Czy ktoś może słyszał o czymś takim? Może komuś wpadł kiedyś w oko jakiś przedmiot ozdobiony orłem?
— No przecież jest jej zaginiony diadem — odezwała się Luna, przez co tylko przewróciłam oczami. — Mówiłam wam o nim, nie pamiętasz, Harry? Zaginiony diadem Ravenclaw.
— Tak Luna — odezwał się jakiś chłopak. — Ale on jest ZAGINIONY.
W Pokoju znowu zapanowało zamieszanie, dokładnie w momencie, w którym Harry'ego znowu zamroczyło. Przy moim boku pojawiła się Catherine, a sekundę później Fred, George i ich kolega unieśli różdżki gotowi do rzucenia zaklęcia. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, jak do sali wchodzą Draco i Blaise.
— Przestańcie — stanęłam szybko przed nimi, tak, że jeden z nich dotykał różdżką czubka mojego nosa. — Są z nami.
Ku mojemu zdziwieniu, Draco nie stanął przy mnie tylko podszedł do Harry'ego i podał mu rękę. Prawie wszyscy, jak jeden mąż, zachłysnęli się jednocześnie powietrzem i chyba wstrzymali oddech. Patrzyłam na tę scenę z niemałą satysfakcją.
— Potter — odezwał się Draco. — Dobrze cię widzieć.
— Malfoy — odpowiedział mu Harry. — Lydia, on już leci — dodał trochę ciszej.
Kiwnęłam mu głową.
— Idź do pokoju wspólnego Ravenclawu i zobacz, jak wygląda diadem — powiedziała Catherine. — Przygotuję ich, Lyd, ruszaj z nim. W razie czego czekam na znak. Tak, jak ustalaliśmy.
Ruszyliśmy z Harry‘m i Luną, którzy schowani pod peleryną niewidką szli, jak nam się zdawało, parę kroków za nami. Przechodziliśmy przez prostokątne poświaty księżyca, mijaliśmy zbroje, wychodziliśmy ostrożnie zza rogów korytarzy. Ściskałam mocno dłoń Draco i w świetle księżyca widziałam, że minę miał zaciętą i, tak jak ja, obawiał się tego, co miało niedługo nadejść.
— Tędy — szepnęła Luna tuż za naszymi plecami i pociągnęła mnie za łokieć w stronę wąskich, spiralnych schodów.
Wspięliśmy się po nich na samą górę. Jeszcze nigdy tam nie byłam, kręte schody kończyły się starymi, drewnianymi drzwiami, w których nie było klamki ani dziurki od klucza, tylko brązowa kołatka w kształcie orła. Luna wyciągnęła rękę spod peleryny i zastukała raz kołatką, a w głuchej ciszy ten dźwięk zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Dziób orła natychmiast się otworzył, ale zamiast krzyku ptaka, łagodny, melodyjny głos zapytał:
— Co było pierwsze: feniks czy płomień?
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na Draco.
— Hmm,.. Jak myślisz, Harry? — Spytała Luna.
Zdjęli z siebie pelerynę niewidkę?
— Co? A nie macie po prostu hasła?
— Och, odsuńcie się — warknęłam i prawą ręką wyjęłam różdżkę zza pasa czarnych jeansów. Wciąż musiałam się pilnować, by nie dotknąć jej lewą ręką. Drgnęłam lekko różdżką a drzwi lekko się uchyliły. — Wchodźcie.
— Jak ty to... — Zawiesiła się Luna.
— Urok osobisty — powiedziałam fałszywie. — Wchodź.
Pokój wspólny Krukonów był obszernym, okrągłym pomieszczeniem. Ściany były obwieszone niebiesko-brązowymi jedwabnymi tkaninami, a za oknem widać było góry, które otaczały zamek. W niszy naprzeciw drzwi stał wysoki posąg z białego marmuru. Gdybym nie wiedziała, że to Rowena Ravenclaw wcale bym jej nie poznała. Podeszliśmy do posągu — marmurowa postać zdawała się spoglądać na nas z lekkim, zagadkowym uśmiechem na twarzy. Była piękna. Na głowie wyrzeźbiono w marmurze delikatny diadem, na których wyryte były jakieś słowa.
Harry wspiął się na cokół, by je odczytać.
— Kto ma olej w głowie, temu dość po słowie.
— Dość, by cię złapać, głupcze! — Zagdakał za nami czyjś głos.
Potter obrócił się gwałtownie, ześlizgnął z cokołu i upadł na podłogę. Draco lekko się spiął i odwrócił głowę, choć ja byłam pewna, że Alecto nie pozna nas spod rzuconego uroku, dopóki Draco nie puści mojej ręki. Odwróciłam się delikatnie w stronę Harry'ego, nad którym stała Alecto Carrow. Harry zdążył jedynie unieść różdżkę, gdy kobieta przyłożyła gruby paluch do wypalonej na przedramieniu czaszki, z ust, której wysuwał się wąż.
Cholera.
W chwili, gdy jej palec dotknął Mrocznego Znaku, Draco w odruchu puścił moją lewą rękę, przez co także zdjął z nas czar ochronny. Ból odczuł także i Harry — wykrzywił twarz i opadł na łopatki, ściągając brwi.
Draco z szybkością błyskawicy obezwładnił śmierciożercę.
— Będę się za to smażył w piekle — mruknął pod nosem.
Spojrzał na mnie i pogłaskał mnie po policzku, kciukiem ocierając wyimaginowaną łzę. Pocałował mnie lekko w usta a ja byłam jak sparaliżowana, nie potrafiąc zrozumieć, dlaczego robi to akurat w tym momencie, gdy Voldemort jest w drodze do zamku. Jego oczy mówiły wszystko za niego. Nie...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie samą, a ja dobrze wiedziałam, że to jest koniec, i, że musiał on kiedyś nadejść. Wiedziałam, że Draco stanie kiedyś przed wyborem i, że mimo wszystko, będzie lojalny rodzinie. Nieważne, co by nas łączyło i jak bardzo by mnie to bolało. To, że byliśmy sobie Obiecani sprawiało, że i tak mu wybaczę i on to dobrze wiedział. Nie mogłam go winić — tak był wychowywany przez lata. To był prawdziwy Draco Malfoy. Prawdziwy, samolubny Draco Malfoy.
Zdusiłam w sobie ochotę do płaczu, gdy do drzwi wieży zaczął dobijać się Amycus. Już po chwili ktoś wpuścił go do środka. Uczniowie, którzy nie zdążyli uciec do swoich dormitoriów w ostatniej chwili schowali się w cieniu. Harry narzucił na siebie i Lunę pelerynę a ja szybko rzuciłam czar.
— Co te szczeniaki zrobiły? Użyję Cruciatusa na wszystkich, aż mi wyśpiewają, kto to zrobił! I co na to powie Czarny Pan? — Wrzasnął, stojąc nad siostrą. — Nie mamy go, a ona jest martwa!
— Jest tylko oszołomiona — wtrąciła się McGonagall, która weszła do środka zaraz po nim. — Nic jej nie będzie.
— Akurat! Co ty tam wiesz, jędzo! Jak Czarny Pan ją dopadnie... Posłała po niego, poczułem, jak pali mnie Znak, on myśli, że złapaliśmy Pottera!
— Złapaliśmy Pottera? — Powtórzyła ostrym głosem nauczycielka. — Co to znaczy?
— Powiedział nam, że Potter może próbować dostać się do wieży Ravenclawu. Powiedziano nam, że może tu się pojawić — krzyknął Carrow. — Nie wiem, dlaczego. Możemy zwalić to na dzieciaki. No jasne, zrobimy to. Powiemy, że wciągnęły ją w zasadzkę... Te szczeniaki na górze, i że zmusiły ją, by dotknęła Znaku, no i doszło do fałszywego alarmu... Może je ukarać. Para dzieciaków mniej czy więcej...
— Jedno powiem jasno. Nie będzie pan zrzucał odpowiedzialności za swoje licznie niekompetencje na uczniów Hogwartu. Nie pozwolę na to.
— Że co?
Amycus ruszył w jej stronę i przystanął, gdy znalazł się z twarzą zaledwie parę cali od jej twarzy. Nie cofnęła się, tylko patrzyła na niego z góry, jak na coś obrzydliwego. Zaczęłam delikatnie wycofywać się w stronę drzwi wejściowych i dopiero za nimi zdjęłam z siebie czar i znowu weszłam do środka.
— Mam gdzieś twoje pozwolenia czy zakazy, Minerwo McGonagall. Ty już tu nie rządzisz. My tu rządzimy i albo mnie poprzesz, albo srogo za to zapłacisz.
Plunął jej w twarz.
— Co tu się stało — udałam zainteresowanie i na chwilę odwróciłam jego uwagę od nauczycielki.
W tym samym momencie Harry ściągnął z siebie pelerynę niewidkę, podniósł różdżkę i wymierzył ją w plecy śmierciożercy.
— Nie powinieneś tego robić.
A gdy Amycus się do niego odwrócił, krzyknął:
— Crucio!
Śmierciożerca oberwał paskudnym zaklęciem, tak, że poderwał się w górę. Przez chwilę miotał się w powietrzu wyjąc z bólu a potem uderzył całym ciężarem w jedną z biblioteczek, roztrzaskując szkło, i zwalił się bez zmysłów na podłogę. Zaśmiałam się cicho na ten widok.
— Od dawna chciałam to zrobić.
— Potter! — Krzyknęła McGonagall. — Potter... Ravatel... Potter... Ty tutaj? Co...? Jak...? Potter, to było głupie!
— Zdaję sobie z tego sprawę. Pani profesor, Voldemort jest w drodze.
Luna wyszła spod peleryny.
— Musicie uciekać — wyszeptała nauczycielka, wpatrując się w Harry'ego. — Szybko, Potter, uciekajcie!
— On i tak wie, że tutaj jestem. Muszę najpierw coś zrobić. Pani profesor, wie pani, gdzie jest diadem Roweny Ravenclaw?
— D-diadem Ravenclaw? Skąd mam wiedzieć... Przecież zaginął przed wiekami! Potter, to czyste szaleństwo, jak mogłeś się tutaj pojawić?
— Czas ucieka, pani profesor, Voldemort jest coraz bliżej. Wypełniamy rozkazy Dumbledore'a, musimy odnaleźć to, co kazał nam odnaleźć. Ale trzeba wyprowadzić stąd uczniów, kiedy będziemy przeszukiwać zamek... To mnie chce dopaść Voldemort, ale teraz nie zawaha się przed zabiciem jeszcze kilku lub kilkunastu osób.
— Wypełniacie rozkazy Dumbledore'a? — Powtórzyła za nim ze zdumieniem.
— Tak, pani profesor — odezwałam się, trzymając za ciągle piekące ramię. — I musi nam pani pomóc. Przygotowywałam tych odważniejszych uczniów do bronienia zamku już od kilku miesięcy, ale to nie wystarczy. Są pełnoletni, ale jest nas garstka. Catherine właśnie się nimi zajmuje...
McGonagall przerwała mi ruchem dłoni i wyprostowała się z godnością.
— Zapewnimy ochronę szkoły przed Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, kiedy będziecie szukać... Tego czegoś.
— To możliwe?
— Tak sądzę — odpowiedziała sucho. — Tak się składa, że my, nauczyciele, znamy się trochę na magii. Jestem pewna, że będziemy w stanie powstrzymać go, choć na jakiś czas. I w końcu mamy ze sobą Lydię i jej Starą Magię, prawda?
— Pomogę, to oczywiste...
— Ale jeśli Hogwart ma się znaleźć w stanie oblężenia z Czarnym Panem u wrót, byłoby rzeczywiście rozsądne zabrać stąd tylu niewinnych ludzi, ile się da. Sieć Fiuu jest pod obserwacją, a z terenów...
— Jest wyjście. Z Pokoju Życzeń jest tunel prowadzący do gospody Pod Świńskim Łbem, stamtąd mogą się już bezpiecznie teleportować.
Po związaniu Carrowów pobiegliśmy zaraz za McGonagall ciemnymi korytarzami. Kobieta po drodze puszczała co chwilę jakiegoś patronusa, który przybierał kształt kota. Zbiegliśmy dwa piętra niżej, gdzie usłyszeliśmy cichy odgłos czyichś kroków. Harry i Luna w ostatniej chwili skryli się pod peleryną niewidką.
— Kto tam? — Zatrzymała się nauczycielka i uniosła różdżkę.
— To ja.
Zza stojącej pod ścianą zbroi wyszedł Snape.
— Gdzie są Carrowowie? — Zapytał cicho i przeniósł swoje zimne spojrzenie na mnie.
— Tam, gdzie powinni być — odpowiedziałam równie beznamiętnie, przez co zasłużyłam sobie na zdziwione spojrzenie nauczycielki.
— Odniosłem wrażenie, że Alecto zauważyła jakiegoś intruza.
— Tak? A co sprawiło, że odniosłeś takie wrażenie?
Snape poruszył lekko lewym ramieniem, ciągle wpatrując się we mnie. Dzielnie wytrzymywałam jego wzrok, starając się, żeby nie drgnąć ani jednym mięśniem. Mroczny Znak palił mnie tak samo, jak i jego. Blokowałam swój umysł jak zawsze, gdy byłam w jego obecności. Nie mogłam pozwolić mu się do niego dostać.
— Och, zapomniałam, że wy, śmierciożercy, macie swoje własne środki porozumiewania na odległość.
— Co wyciągnęło cię z łóżka o tak później porze?
— Interesuje cię to, Serverusie, co robię w nocy na korytarzu, a nie interesuje cię fakt, że panna Ravatel nie przebywa w swoim dormitorium?
— Akurat jej obecność tutaj rozumiem, Minerwo — i znowu lekko potrząsnął ramieniem.
McGonagall zamurowało. Spojrzała na mnie rozszerzając swoje oczu, a na usta Snape'a wypłynął leniwy uśmieszek. Ścisnęłam szczęki i czekałam na to, co ma się stać.
— Zdawało mi się, że słyszę hałasy.
— Naprawdę? Bo ja nic nie słyszę. — Pierwszy raz przeniósł wzrok na nią i od razu spojrzał jej w oczy. — Widziałaś Harry'ego Pottera, Minerwo? Bo jeśli tak, to muszę nalegać...
McGonagall poruszyła się z nadzwyczajną szybkością. W jednym momencie stała dwa metry ode mnie, a w drugiej już mnie odpychała i rzuciła klątwę na Snape'a. Jej różdżka świsnęła w powietrzu i przez chwilę myślałam, że Snape padnie bez zmysłów na ziemię, jednak jego Zaklęcie Tarczy było tak szybkie, że McGonagall się zachwiała. Machnęła ponownie różdżką w stronę pochodni a ta wyleciała z uchwytu.
Nie miałam wyboru, ponieważ nie mogłam się zdemaskować. Wpatrywałam się w płomienie, które leciały w stronę Snape'a i, które po chwili zmieniły się w węża, a wąż w obłok dymu, z którego w ciągu sekundy wystrzeliła chmara sztyletów. Dyrektor zasłonił się błyskawicznie stojącą obok niego zbroją.
— Minerwo! — Rozległ się piskliwy głos profesor Sprout. Profesor Flitwick i Slughorn biegli zaraz za nią.
Po trwającej nadal walce Snape'a z McGonagall już po chwili nie było śladu. Snape wyskoczył przez okno i, tak jak Voldemort, zamienił się w czarną plamę, która leciała w stronę Zakazanego Lasu. Harry zdjął z siebie i Luny pelerynę niewidkę.
Zaczarowane sklepienie Wielkiej Sali było ciemne i upstrzone gwiazdami, a pod nim przy czterech długich stołach domów siedzieli rozczochrani uczniowie, jedni w pelerynach podróżnych, inni w szlafrokach. Tu i tam snuły się duchy. Każde oko utkwione było w profesor McGonagall, która przemawiała z podestu kilka metrów przede mną. Stałam za nią wraz z resztą profesorów i członków Zakonu Feniksa oraz Harry‘m, który ściskał mocno moją rękę.
— Ewakuacja odbędzie się pod nadzorem pana Filcha i pani Pomfrey. Kiedy dam znać prefekci ustawią porządnie uczniów swojego domu i poprowadzą ich do punktu ewakuacyjnego.
Wielu z uczniów wpatrywało się w nas z osłupieniem.
— A jeśli chcemy zostać i walczyć? — Od stołu Puchonów wstał jeden z chłopaków.
McGonagall spojrzała na mnie i gestem zaprosiła, żebym podeszła do mównicy.
— Przez ostatnich kilka miesięcy niektórzy z was mogli uczyć się wraz ze mną, jak bronić siebie, zamku i swoich najbliższych. Kto ukończył testy Gwardii Dumbleodre'a, niezależnie od wieku może zostać w zamku. A co do reszty jednak... Kto ukończył siedemnaście lat może zostać.
— Otoczyliśmy już zamek magiczną ochroną, jednak szybko musicie go opuś...
Słowa McGonagall zagłuszył zupełnie inny głos, którego byłabym w stanie poznać nawet w piekle. Potoczył się echem po całej sali. Był wysoki, zimny i dobitny. Trudno było określić, skąd się wydobywa.
— Wiem, że przygotowujecie się do walki — wśród uczniów rozległy się okrzyki przerażenia. — Próżne są wasze nadzieje. Mnie nie można pokonać. Nie chcę was zabijać. Żywię głęboki szacunek do nauczycieli Hogwartu. Nie chcę przelewać krwi czarodziejów.
W sali zapadła cisza.
— Wydajcie mi Harry'ego Pottera — rozbrzmiał głos Voldemorta — a nikomu nie stanie się krzywda. Wydajcie mi Harry'ego Pottera, a zostawię szkołę w spokoju. Wydajcie mi Harry'ego Pottera a zostaniecie wynagrodzeni. Macie czas do północy.
Znowu zapadła cisza, ale tym razem setki spojrzeń przeniosły się na Harry'ego. Cofnęłam się kilka kroków i stanęłam z nim ramię w ramię, łapiąc go za rękę i mocno ściskając. Nie pozwoliłabym na to, by go teraz wydać i walczyłabym za to a w ostateczności mogłam oddać za to życie.
— On jest tutaj! Łapcie go!
Ten głos także znałam. Pansy Parkinson wskazywała na mnie, a raczej na Harry'ego, a jej ręką trzęsła się ze strachu.
— Pansy — warknęłam.
Nagle Gryfoni wstali od stołu jak jeden mąż, zwróceni twarzami do Ślizgonów. Zaraz po nich to samo uczynili Puchoni i Krukoni, wszyscy plecami do nas, wszyscy twarzą do Pansy. Oniemiała z wrażenia mogłam tylko wpatrywać się w to, co działo się w głębi sali. Ci wszyscy czarodzieje byli gotowi oddać swoje życie by tylko zgładzić Voldemorta.
— Dziękuję panno Parkinson — ucięła McGonagall. — Opuści pani salę pierwsza z panem Filchem. Reszta Ślizgonów proszę za nimi.
Zaczęła się przepychanka przed drzwiami wyjściowymi. Setki niepełnoletnich czarodziejów pragnęło jak najszybciej opuścić budynek szkolny, czemu w głębi ducha wcale się nie dziwiłam. Ślizgoni prowadzeni przez Filcha ustawiali się przy wyjściu. Próbowałam znaleźć w tej masie zbitych ciał platynowe włosy należące do Draco, ale nigdzie nie widziałam jaśniejącej plamy.
Nie mogłam sobie wybaczyć, że pozwoliłam mu wyjść z tej wierzy.
— Blaise — krzyknęłam wzmocnionym głosem, zauważając przyjaciela na drugim końcu sali. — Chodź tutaj.
Na chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały, ale Zabini tylko nieznacznie pokręcił głową i zniknął w masie napierających uczniów. Zachłysnęłam się powietrzem niezdolna do niczego.
— Lydia, słyszysz mnie?
Catherine ciągnęła mnie za rękaw w stronę ściany. Po kilku chwilach zorientowałam się, że chce mi coś powiedzieć i pozwoliłam jej ciągnąć się we wskazane miejsce. Wpatrywała się w moje oczy i miała skupioną minę. Złapała mnie za ręce, przez co zmuszona byłam się odezwać.
— Co robisz?
— Jak to, co? Pomogę ci go znaleźć!
Dopiero wtedy zrozumiałam, co chce zrobić.
— Huzrah nu, kul do od, wah aan lingrah vod fod nust hon zindro zaan — wypowiedziała swoje słowa otwarcia, na co zrobiłam tylko wielkie oczy. — Dawaj swoje, Lyd, mamy tylko chwilę.
— Wo lost fron wah ney dov, ahrk fin reyliik do jul, voth aan suleyk wah ronit faal krein — powiedziałam. — Lo lot lahvu, kren kest in, haal hadrim lein, aask daanik dur — wyszeptałam słowa zaklęcia.
Wraz z ostatnim słowem odpłynęłam.
Niebo było przerażająco czarne, było zimno i nie potrafiłam powstrzymać swojego ciała od ciągle nawracających drgawek. Księżyc świecił nad moją głową i to on był moją jedyną opoką. W oddali widziałam zarys Hogwartu, zaraz obok niego najwyższe szczyty gór. Wokół mnie stały setki, jeśli nie tysiące odzianych na czarno śmierciożerców. Każdy z nich miał na sobie maskę. Gdy podniosłam głowę doznałam szoku.
Leżałam u stóp Voldemorta. Widziałam jego gołe, blade i kościste stopy. Zdawał się mnie nie zauważać, a ja dopiero po chwili zrozumiałam, że to jest tylko wizja i nikt nie wie, że znajduję się tam duchem. Dźwignęłam się na nogi i stanęłam ramię w ramię z Czarnym Panem.
Przede mną, a raczej przed Voldemortem, klęczała czarna postać z maską śmierciożercy charakterystyczną dla Wewnętrznego Kręgu. Po chwili czarodziej wstał i ściągnął z twarzy maskę. Doznałam szoku. Draco.
— Panie — powiedział, nie patrząc mu w oczy. Stałam w rozdziawioną buzią. — Panie mój, Lydia zdradziła.
Nie, Draco — próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam wydobyć z siebie ani jednego dźwięku, co było charakterystyczne dla tego rodzaju wizji. Kątem oka dostrzegłam Catherine przyglądającą się mi z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Draco, nie proszę. Nie rób tego. Płakałam.
— Dobrze postąpiłeś, Draco — powiedział Czarny Pan. — I tak, jak ci obiecałem, będziesz mógł ją zabić. Twoja misja podwójnego agenta odkupiła twoją rodzinę.
— Panie, dziękuję — odezwał się ktoś zza pleców Draco i stanął z nim ramię w ramię. — Synu, dobrze zrobiłeś.
— Dosyć, Lucjuszu. Odejdź, chcę porozmawiać z twoim synem na osobności.
Ojciec Draco ukłonił się nisko i odmaszerował do szeregu.
— Znajdź ją i zabij, a potem przynieś mi jej ciało.
— Tak jest, Panie.
Draco poszedł w ślady ojca. Dosłownie i w rzeczywistości.
Rzuciłam się na niego i próbowałam go zatrzymać, ale moje ręce nie były w stanie nawet go drasnąć. Zaczęłam krzyczeć, ale z mojego gardła nie wydobył się żaden odgłos do czasu, aż wraz z Catherine opuściłam wizję i opadłam na zimną podłogę w Wielkiej Sali.
Płakałam, ponieważ czułam się zdradzona i straciłam przytomność.
W Hogwarcie nauczyłam się wszystkiego, co było dla mnie w tamtym czasie ważne. Myślałam, że cały świat leżał u moich stóp, odżyłam, nie musiałam się już bać i uciekać przed wszystkim, co było związane z magią. Myślałam, że po pokonaniu Voldemorta już nic nie powstrzyma mojego rozwoju i, że ZAWSZE już będę szczęśliwa z Draco u mojego boku.
A było inaczej. Draco mnie zostawił. Draco mnie zdradził.
Wynik bitwy stał się dla mnie obojętny.