.

.

10/31/2015

8. Więcej

Siedziałem w ławce z Lydią, która trzymała w ręce pióro i obracała je między swoimi niezwykle smukłymi palcami. Uczesała się dzisiaj tak, jak uwielbiałem, gdy to robiła — dwa warkoczyki, jak dziewczynka z moich wspomnień, którą niestety już nie jest. Mogłem przyglądać się jej bez przerwy, rozpamiętując przy tym jej wygłupy za młodu. Nie mogłem koncentrować się na niczym innym, gdy była obok mnie.


A musiałem.

Kolejną przerwę z rzędu spędziłem w pokoju życzeń, wpatrując się tępo w wielką szafkę zniknięć, której naprawienie graniczyło z cudem. Obok mnie, na zielonej kanapie leżały kartki z moim własnym, wąskim pismem – próbami stworzenia zaklęcia, które by te szafkę naprawiło. Bez skutku.

Omijałem połowę lekcji. By nie zamartwiać Lydii, która w ostatnim czasie coraz częściej zauważała moje zniknięcia, informowałem ją o tym, choć nigdy nawet słowem nie wspomniałem, gdzie tak naprawdę się wybieram. Nie powiedziałem jej dokładnie, co robię, choć dobrze wiedziałem, że jej stara magia może pomóc mi naprawić to beznadziejne pudło. Zakryłem twarz rękoma i znowu powróciłem myślami do Lydii. 

Miała sześć lat i podziwiałem ją, gdy latała na malutkiej miotle dziecięcej, która unosiła ją kilka centymetrów nad ziemią. Uśmiechałem się jak głupi, gdy tylko ojciec nie mógł zobaczyć mojego wyrazu twarzy. Nawet wtedy nie pozwalałem sobie na jakikolwiek uśmiech w jego obecności, próbując być takim, jak on.

— Smacznego — powiedziała Lydia, gdy usiadła obok mnie przed dzień przyjęcia bożonarodzeniowego.

— Dzięki.

Czy wypadało mi zaprosić ją na przyjęcie, chociaż ja sam nie miałem na nie zaproszenia? Nie dość, że byłem tym faktem zirytowany, i jeszcze rok temu pisałbym do ojca, by te zaproszenie mi załatwił, dziś byłem w miarę spokojny.

Miałem coraz mniej czasu, a ten płynął nieubłaganie. Nie wiedziałem w co włożyć ręce. Jednak jednego byłem pewien.

Chciałem ją zabrać na ten bal.

— Nic nie jesz — stwierdziła, wskazując na mój talerz widelcem. Podniosła przy tym jedną brew i wyglądała pięknie, wwiercając we mnie swój wzrok. 

— Nie jestem głodny — stwierdziłem i odeszłem od stołu, sztywno trzymając plecy, z głową uniesioną wysoko. Skręciłem w pierwszy wolny korytarz i z całej siły uderzyłem pięścią w ścianę. — Cholera!

Przytłaczała mnie myśl, że w najbliższym czasie będę musiał wybierać. Miałem zamiar wykonać zadanie Czarnego Pana i zabić Albusa Dumbledore'a, by dopomóc rodzinie i znienawidzonemu ojcu, który, chcąc nie chcą, nadal nim dla mnie był i musiałem to dla niego zrobić. Wybór polegał na tym, że choćbym nie wiem jaką drogę obrał — był szczęśliwy z Lydią czy względnie bezpieczny przy Czarnym Panie, obydwie nie ciągnęły za sobą dobrych korzyści. W ogóle ich nie ciągnęły. I w tym był problem. 

Wiedziałem już jak i mniej więcej wiedziałem kiedy i z kim. A, by mój plan wcielić w życie, musiałem także naprawić szafkę, która naprawić się nie pozwalała. To wszystko mnie przytłaczało. Nie miałem siły na nic, a trzymał mnie przy życiu jeden fakt — pomoc mojej matce. Tylko ona się dla mnie liczyła. Nie chciałem, by ją zamordowano. A no to się zanosiło. 

Snape wypatrzył mnie na korytarzu i podszedł do mnie, a jego szata powiewała za nim. Uśmiechnąłem się drwiąco; naprawdę wyglądał jak nietoperz.

— Wymyśliłeś już coś? — Zaczepił mnie, otwierając drzwi jakiejś klasy i wciągając mnie przez nie. — Mam nadzieję, że tak, bo czas nam się kończy. 

— MI kończy się czas, nie tobie — powiedziałem. — I tak, wymyśliłem. Nie potrzebuję twojej cholernej pomocy!

Snape wpatrywał się we mnie z furią w oczach, którą powstrzymywał resztkami sił. Jego rola podwójnego agenta na tym zamku nieubłaganie się kończyła, a on nie mógł tego znieść. Ciepła posada z dala od Voldemorta była dla niego idealnym miejscem, zwłaszcza w jego niekończącej się żałobie względem matki Pottera. Czasem chciało mi się śmiać, gdy tylko myślałem o jego wielkiej miłości do tej kobiety. 

— Myślisz, że z własnej woli chcę ci ją ofiarować? — Spytał bardzo cicho, podchodząc do mnie bliżej. Nie mogłem się odsunąć, nie teraz. — Nie obchodzi mnie los Lucjusza ani Narcyzy, Draco, i powiem ci to jeden, jedyny raz. Nie chcę, by Czarny Pan pokazał nam, jak to jest, gdy się z nim gra w gierki, rozumiesz? Tym bardziej, jak robi to taki smarkacz, jak ty! Dlatego, gdy ty sam nie będziesz w stanie wypełnić swojego zadania, ja zrobię to za ciebie, a ty będziesz pokornie milczał, gdy będę to robił.

Miał głos nasycony jadem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie słyszałem. Przerażała mnie myśl, że tak potrafił. Obrzucając go ostatnim spojrzeniem wyszedłem z klasy i skierowałem się do pokoju życzeń. Znowu. 

— Jeszcze z tobą nie skończyłem — powiedział głośno. 

— A ja tak.

Wściekałem się na siebie samego, gdy zobaczyłem Lydię w pięknej, długiej i srebrnej sukni, którą wybrała na przyjęcie bożonarodzeniowe u Slughorna. Spędzając wczorajszy wieczór całkowicie pochłonięty wpatrywaniem się w szafkę, którą powinienem już dawno naprawić, zapomniałem zaprosić ją na tę uroczystość, a teraz było już za późno. Zabini poluźnił krawat i sapnął, poprawiając się na kanapie, na której siedzieliśmy. 

— Stary, masz szczęście, że nie musisz tam iść — powiedział, wstając i otrzepując pyłki ze swojej szaty. — Takiej nudy jeszcze nigdy nie przewidywałem. 

— Cholerne szczęście — skomentowałem, wciąż wpatrując się w Lydię, która śmiała się z jakiegoś żartu Margareet. Dziewczyny zaprzyjaźniły się w trakcie ostatnich tygodni, gdy ja byłem zajęty swoimi sprawami. Dziwnie było mi patrzeć na nie, jako na przyjaciółki, znając bardzo dobrze historie obu rodzin.

Lydia obejrzała się za siebie, a gdy tylko zauważyła, że jej się przypatruję, przeprosiła Margareet i ruszyła w moim kierunku. Wstałem z kanapy i wyszedłem jej na spotkanie.

— Wszystko gra? — Spytała, zmartwiona, a między jej brwiami pojawiła się mała literka v. — Wyglądasz na zmartwionego.

— Ślicznie wyglądasz w tej sukni. 

— Draco, zmieniasz temat — jęknęła. — Powtórzę się. Wszystko w porządku?

— Tak, Lyd — przewróciłem oczami. — Wkurza mnie to, że nie idę, tylko tyle.

— Ach, no tak... — Powiedziała dość cicho i spojrzała gdzieś za mnie, niewidzącym wzrokiem, — Tak, Draco, ja przepraszam. Miałam cię zaprosić, już nie patrząc na to, jak to by wyglądało, ale chodziłeś całe dnie taki struty i w ogóle mnie unikałeś. A od czasu tamtego... incydentu... och, myślałam, że to coś zmieni, Draco...

— Zmieniło — przerwałem jej. — Nie zauważyłaś tego?

Pokręciła przecząco głową, a zaraz potem Margareet zawołała ją do siebie. Odwróciła się do niej, pomachała i wróciła wzrokiem do mnie.

— Nie odchodź teraz — powiedziałem. 

— Muszę iść, Draco — wspięła się na palce i pocałowała mnie mocno w policzek. — Zobaczymy się potem.

Chciałem za nią krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. Wpatrywałem się jeszcze długo w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stała. Czy wszystko musiało mi się pieprzyć akurat jednocześnie; zwalać na głowę w tej samej chwili? Czy nie posiadałem jakiejś przyzwoitej dawki szczęścia, żeby chociaż jedna z tych spraw szybko się ułożyła? Gotów byłem błagać o tę krztynę szczęścia.

Postanowiłem znowu iść do pokoju życzeń. Szedłem korytarzem, a moje myśli kręciły się ciągle wokół Lydii, a biegu ich nie umiałem zmienić. Męczyłem się z nimi choć dobrze wiedziałem, że miano śmierciożercy nie pozwoli mi długo cieszyć się jej obecnością w moim życiu. Mimo tego, że byliśmy sobie Obecani.

Gdy przechodziłem pierwszy raz pod wejściem do pokoju życzeń zauważył mnie stary, spróchniały Filtch. Zaczął drzeć gardło na cały korytarz i podbiegł do mnie swoim krzywym krokiem, a u jego boku, jak zawsze zresztą, była kotka Norris. W duchu wyobrażałem sobie, jak powalam go na ziemię i uderzam, raz za razem. Nie miałem czasu, żeby się z nim kłócić.

— Uczeń nie jest w łóżku! — Krzyknął, choć mógł sobie to darować.

— Jestem tam, gdzie być powinienem, głupcze! Dostałem zaproszenie i idę na przyjęcie!

Zaprowadził mnie, dość brutalnie i z zadziwiającą siłą, jak na jego wiek, tam, gdzie tak naprawdę chciałem się znaleźć — prosto do pomieszczenia, w którym odbywało się przyjęcie. Wtargnęliśmy w tłum zaproszonych uczniów, poubieranych w garnitury i suknie. Kotka Norris bezczelnie szła przede mną, z ogonem postawionym w stan gotowości. 

— Profesorze Slughorn — wydyszał Filch — nakryłem tego chłopaka, jak czaił się na korytarzu. Twierdzi, że został zaproszony na przyjęcie i trochę się spóźnił. Czy pan go zapraszał, panie profesorze?

Wyrwałem mu się, pełny gniewu. Dłonie mocno zacisnąłem w pięści, tak, że poczułem paznokcie wbijające mi się we skórę. Zmełłem przekleństwo. 

— No dobra, nie byłem zaproszony! Próbowałem się jakoś wkręcić! Zadowolony?

— Nie, wcale nie jestem zadowolony! — Oświadczył, patrząc się na mnie z uśmiechem. — Masz poważne kłopoty, chłopcze, bardzo poważne! Nie słyszałeś, jak dyrektor mówił, żebyście nie włóczyli się po nocy, chyba, że macie specjalne pozwolenie? Nie słyszałeś o tym?

— Już dobrze, Argusie, wystarczy — powiedział Slughorn, machając na mnie ręką. — Mamy Boże Narodzenie; to nie zbrodnia, że chłopak próbował dostać się na przyjęcie. Ten jeden raz zapominamy o karze. Możesz zostać, Draco.

— Dziękuję profesorze — powiedziałem, gdy Filtch odszedł, mamrocząc coś pod nosem. — To naprawdę wspaniałomyślne, nie chciałem sprawiać kłopotu, mój ojciec...

— Ależ to nic takiego, nic takiego — mówił. — W końcu znałem twojego dziadka...

— Zawsze mówił o panu z wielkim szacunkiem, panie profesorze — wtrąciłem. Kułem żelazo, póki gorące. Wszystko wprawdzie nie szło po mojej myśli, jednak przybierało ciekawy obieg. — Mówił, że jest pan najlepszym twórcą eliksirów, jakiego zna. 

Kątem oka dostrzegłem, jak Lydia, ramię w ramię z Zabinim, zbliża się do mnie szybkim krokiem. Czekałem w duchu na tyradę przekleństw, którą mnie obrzuci, mówiąc, że postąpiłem nierozsądnie. A potem będzie obwiniać siebie, bo mnie nie zaprosiła. Cała Lydia.

— Draconie, chciałbym zamienić z tobą słówko — powiedział nagle Snape. 

Spojrzałem na niego niepewnie i kiwnąłem głową. Kolejna rozmowa z nim była lepsza niż jakakolwiek tyrada ze strony Lydii. Snape zaprowadził mnie korytarzem i wszedł do jednej z pustych klas. Zamknął za sobą drzwi.

— Próba z naszyjnikiem była mądra, co prawda, ale bardzo nierozważna. Nie możemy pozwolić sobie na błędy, Draco, bo cię wyrzucą...

— Nie miałem z tym nic wspólnego!

— Mam nadzieję, że mówisz prawdę, bo to było i głupie i niezdarne. A i tak już cię o to podejrzewają.

— Kto mnie o to podejrzewa? Mówię po raz ostatni, ja tego nie zrobiłem, rozumie pan? — Śmiałem się z niego w duchu. Było to kreatywne używanie prawdy, czyli takie, jakiego uczył mnie od dziecka ojciec. — Ta Bell musiała mieć wroga, o którym nikt nie wie... Niech pan na mnie tak nie patrzy! Wiem, co pan robi, nie jestem głupi, ale to nie zadziała... mogę pana powstrzymać!

Przez chwilę panowało milczenie, patrzyliśmy sobie w oczy, aż poczułem, że próbuje mi się wedrzeć w umysł. Zamknąłem go najlepiej, jak tylko umiałem. Włożyłem w to całe siły. Biurko, którego się trzymałem, skrzypiało pod naciskiem mojej dłoni. 

— Ach... widzę, że ciotka Bellatrixuczy cię oklumencji. Jakie myśli próbujesz ukryć przez swoim panem, Draco?

Prychnąłem. 

— Niczego nie próbuję ukryć przed NIM, po prostu nie chcę, że PAN grzebał w moich myślach!

— Więc to dlatego unikałeś mnie przez cały semestr? Tego się boisz? Zdajesz sobie sprawę, że gdyby ktokolwiek inny nie przyszedł do mojego gabinetu, choćbym mu parę razy powtórzył, że ma przyjść, to...

Co miałem mu powiedzieć? Prawdę? Prawda jest taka, że unikałem go, bo bałem się nie tylko przyznać, że nie potrafię wypełnić zadania, ale także tego, że zauważyłby moją słabość do Lydii, co w konsekwencji na pewno by wykorzystał przeciwko mnie. 

— To co, da mi pan szlaban? Wyśle do Dumbledore'a? — Zadrwiłem.

— Wiesz dobrze, że nie chcę ani tego, ani tego.

— Więc niech mi pan przestanie powtarzać, żebym przyszedł do pana gabinetu! Rozmawialiśmy niedawno i tyle wystarczy...

— Posłuchaj mnie, Draco... 

— Nie będę już pana słuchał.

Wyszedłem z gabinetu, kierując się prosto na opustoszałe błonia.

Z dnia na dzień coraz bardziej słabłem i załamywałem się. Myślałem ciągle o matce i o tym, że Voldemort przysiągł zabić mnie, gdy tylko mi się nie uda — co wcześniej nie dopuszczałem do własnej świadomości. Dopiero teraz, gdy czas kończył mi się nieubłaganie, coraz częściej przyłapywałem się na myśleniu o Lydii i o tym, czy Czarny Pan ją oszczędzi, czy wręcz przeciwnie — wykorzysta ją i jej niesamowite zdolności. 

Lydia jako śmierciożerca — to nie mogło mieć przyszłości.

Dlatego też starałem się ją odciąć. Omijałem ją szerokim łukiem i byłem dla niej opryskliwy. Nie mogłem postąpić inaczej, bo inne wyjścia kończyły się tym samym — śmiercią jednego z nas. O ile ze swoją śmiercią mógłbym się pogodzić i mówiąc szczerze, chyba to zrobiłem, to ze świadomością, że to Lydia odda swoje życie nie mógłbym wytrzymać. Dlatego też chroniłem ją na jedyny znany mi dobrze sposób — zostawiając ją w spokoju. 

Tak mijały kolejne dni. Wstawałem coraz bardziej zmęczony i zirytowany, a każda godzina nie tylko spędzona na lekcji nie miała dla mnie końca. Prawie nic nie jadłem, nie mając na nic apetytu. Błądziłem myślami tylko wokół szafki zniknięć i sposobu, który mógłby ją naprawić. Wiedziałem, że odpowiedź gdzieś mi się wymyka, bo bywały momenty, gdy prawie ją miałem, a potem znikała, gdy najbardziej jej potrzebowałem.

Najgorszym w tym wszystkim było to, że Lydia, zamiast z dnia na dzień stawać się promienną młodą kobietą, z wielkimi możliwościami, zamykała się w sobie, prawie w ogóle nie uśmiechając. Takich chwil nienawidziłem najbardziej na świecie. Gdy nasze spojrzenia się spotykały, a ból w jej oczach był dominujący. Wiedziałem wtedy, że ją złamałem. Że to, co mogła do mnie poczuć ją złamało.

Jeśli mógłbym jeszcze bardziej siebie za to znienawidzić...

Tak było właśnie i na jednej z kolacji. Lydia siedziała niedaleko mnie — nie mogliśmy temu zaradzić, trzymaliśmy się z tymi samymi osobami. Grzebałem widelcem w talerzu, nieskłonny do innego ruchu, gdy Blaise spytał się mnie o coś, co mnie zaintrygowało. Podniosłem głowę i spotkałem jej wzrok, pełen wielkiej wiary we mnie i bólu. Zerwałem się z krzesła i wyszedłem z sali, nawoływany przez przyjaciela. 

Poszedłem do toalety na szóstym piętrze, gdzie spotkałem Jęczącą Martę. Nie była idealnym partnerem do rozmowy, jednak wiedziałem, że mogę powiedzieć jej wszystko, a ona i tak tego nie kupi, przekonana, że kłamię lub oszukuję. 

Stałem oparty o umywalkę, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Miałem wielkie sińce pod oczami i nim minęła chwila, płakałem; łzy leciały po moich policzkach i choćbym nie wiem jak bardzo próbował, nie przestawały. 

— Musisz powiedzieć o co chodzi, może ci pomogę — mówiła Marta.

— Nie.

— Powiedz mi, co się dzieje... pomogę ci...

— Nikt mi nie może pomóc — warknąłem, trzęsąc się cały. — Nie umiem tego zrobić... Nie umiem... Nie zadziała... Na dodatek Lydia... A jeśli wkrótce tego nie zrobię... Powiedział, że mnie zabije...

Przeklinałem w myślach sam siebie, że okazałem tyle słabości. Byłem jednym z Malfoy'ów, jednym ze śmierciożerców, nie mogłem się poddać tak łatwo. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na swoje, uspokojone już, oblicze. Tuż za mną zauważyłem Pottera, wpatrującego się tępo we mnie, z przymrużonymi powiekami. 

— Avada Kedavra! — Nim pomyślałem, klątwa leciała już w jego stronę, jednak, dzięki Merlinowi, chybiła o cal, rozbijając wiszącą obok niego lampę.

Szybko zablokowałem jego zaklęcie, z morderczą precyzją występując krok do przodu. Tego Potter nie mógł się spodziewać, mogłem go teraz wykończyć.

— Nie, przestańcie! — Usłyszałem głos Lydii, jakby zza tafli wody. W tamtym momencie rzuciłem kolejne zaklęcie, które odbiło się od tarczy Pottera. Głos Lydii musiał być wyimaginowany.

Kosz na śmieci eksplodował tuż za Harrym. Nagle, znikąd, pojawiła się przede mną Lydia, choć jej ciało dawało blask. Oświeciła całą łazienkę ciepłym, białym płomieniem i dokładnie w tamtym momencie wiedziałem, co się dzieje. Zaklęcie wymierzone w Pottera ugrzęzło mi w gardle na widok zmieniającej się szybko Lydii. Jej skóra robiła się jeszcze bardziej bielsza, a twarz nienaturalnie wydłużała. Szaty szkolne znikły, a zamiast pięknej dziewczyny o białych włosach stał przede mną ludzkich rozmiarów smok, w całej swojej okazałości. 

— Cruci... — udało mi się powiedzieć, gdy poczułem wielki ból nie tylko w klatce piersiowej, ale na twarzy i rękach. 

— SECTUMSEMPRA! — Usłyszałem tylko wrzask Pottera.

Zachwiałem się i upadłem, a różdżka wypadła z mojej ręki na mokrą podłogę. Widziałem tylko sufit łazienki, który stawał się coraz ciemniejszy w miarę utraty krwi. Czułem, że krwawiłem, czułem, że umieram. I nie mogłem myśleć o niczym innym jak o zmienionej Lydii, stojącej zapewne kilka metrów ode mnie. Czułem krew na rękach i twarzy, spływającą powoli wzdłuż mojego podbródka. Nie czułem jednak bólu, który musiał stać się aż na tyle dominujący, że zniknęło jego odczucie w moim organizmie. 

— MORDERSTWO! MORDERSTWO W ŁAZIENCE! MORDERSTWO! — Krzyczała Marta.

Zobaczyłem nad sobą twarz Pottera, który przerażony dotykał mnie i próbował cucić. 

— Odejdź stąd, Harry! — Usłyszałem głos, jakby kołysankę, uspokajającą mnie wewnętrznie. Wiedziałem, ze zostało mi tylko kilka minut i jedynym, czego pragnąłem, to ją zobaczyć. 

Tak się właśnie stało — stanęła nade mną, a jej białe włosy owiały moją twarz tak, że prawie czułem, jak mnie łaskoczą. Z wielką siłą odrzuciła oniemiałego Pottera na bok i przyłożyła swoje małe dłonie do mojego ciała, rozrywając moją koszulę. Widziałem, jak wyjmuje różdżkę i szepcze coś nade mną, przesuwając ją wzdłuż mojego ciała. Co rusz otwierała i zamykała usta, a wyraz jej oczu był inny, niż ten, który zapamiętałem. Były całe białe, bez tęczówek czy źrenic. Były na swój sposób piękne. 

Z wielką siłą postawiła mnie na nogi. Co najdziwniejsze, nie czułem się wtedy źle, wręcz przeciwnie — odzyskiwałem siły bardzo szybko. Już po chwili mogłem stać na własnych nogach. Potter leżał jak sparaliżowany metr dalej, a mnie przyszło na myśl uderzenie go w twarz i starcie mu tego przerażonego wyrazu twarzy. 

— Nawet nie wiesz, co w tym momencie zrobiłeś, Harry — powiedziała, stając nad nim i łapiąc mnie za rękę. — Nie tylko o mało co go nie zabiłeś, ale także straciłeś moje zaufanie. Mieliśmy tylko jedną umowę, miałeś trzymać się od niego z daleka, powiedziałam ci, że to ja sprowadzę go na dobrą drogę, a w zamian za to będę cię uczyć. Zrywam tę umowę, Harry. Pokonasz Voldemorta na własną rękę!

Wyszliśmy z łazienki — ona, piękna, z lśniącymi włosami i ja, zniszczony i podupadły na duchu czarodziej, który mało co nie umarł jej przed chwilą w ramionach. Gdy tylko drzwi się zamknęły, oparłem się o ścianę, niezdolny do postawienia żadnego kroku.

— To, co przed chwilą zaszło... — powiedziałem, próbując złapać oddech. 

— Nic nie zaszło, Draco, daruj sobie. Przechodziłam tędy przez przypadek.

— Nic nie jest przypadkiem, Lydia! — Przyszpiliłem ją do ściany. — Nie masz nawet najmniejszego pojcia co właśnie dla mnie zrobiłaś, Lydia, uratowałaś mi życie! Jeśli myślisz teraz, że po takim czymś zostawię cię w spokoju, to się mylisz! Mylisz się do cholery! Chciałem chronić cię przed Czarnym Panem, chronić cię przed sobą, ale prawda jest taka, że nie opuszczasz moich myśli! Dzięki tobie zacząłem widzieć wszystko w innym świetle. Niech mnie diabli wezmą, jeśli teraz tego nie zrobię... Nie rozumiesz, ile dla mnie znaczysz? Nie rozumiesz jak ważną rolę w moim życiu odgrywasz? Lydia... ja... nie powiem ci tego jeszcze, nie powiem ci tego teraz, gdy czasy są mroczne i każdy dzień może być nie tylko twoim, ale także i moim ostatnim. Musisz na to poczekać, dobrze? Poczekać na mnie. 

Ja na nią nie poczekałem. Zetknąłem jej usta ze swoimi tylko na chwilę i odszedłem szybkim krokiem prosto do komnat. Dzień ostatetczny się zbliżał, a ja, umierając na posadzce, wymyśliłem w końcu, jak naprawić szafkę zniknięć.