.

.

7/18/2015

1. Opowieść smoka

1995
Przystanęła, skrywając się skrupulatnie przed światłem latarni, jak gdyby każda, choćby mała strużka światła mogła ją skrzywdzić. Rozejrzała się dookoła, niepewna, czego ma szukać. Dumbledore, choć cicho mówiąc owego feralnego wieczoru, gdy postanowiła nie uciekać, lecz wysłuchać tego, co ma do powiedzenia starzec, nie podał jej za wiele informacji. Powiedział, żeby zjawiła się, gdy będzie gotowa porozmawiać – najlepiej pod bezpieczną opieką księżyca, który otaczał nią smoki od lat. Tak, tego była pewna – księżyc to jej sprzymierzeniec.


Spojrzała przezornie we wszystkie strony, po raz setny tego wieczoru sprawdzając, czy nikt jej nie śledzi. Uczucie ciągłej obserwacji towarzyszyło jej od lat, a wręcz nie odstępowało jej na krok. Nawet na zimnej pryczy podczas pobytu na mugolskim komisariacie nie czuła się bezpiecznie. Jej wzrok przeniósł się na grupkę ludzi skradających się powoli w bliżej nieokreślonym kierunku. Było ich ośmiu; gdy wytężyła wzrok zobaczyła, że w rękach trzymają różdżki. Przerażona, cofnęła się jeszcze bardziej w cień, choć dobrze wiedziała, że z tej odległości nie dostrzegliby jej. Tego wieczoru ubrała na siebie długi, czarny jak noc płaszcz, skrywający jej twarz i chowający przed oczami ludzi i czarodziei gołe kawałki skóry. Nie, odzienie nie mogło im jej wydać. 

Nieznajomi niebezpiecznie zbliżali się w jej stronę. Zamarła, choć czuła buzującą w jej żyłach adrenalinę. Prawie bezszelestnie wysunęła z rękawa swoją niezwykle cenną różdżkę i złapała ją mocno, mokrymi od potu palcami. Uśmiechała się drwiąco w duchu. 

Choć była odważna, a jej styl wypowiedzi można było uznawać za cięty lub po prostu nie miły, zawsze oblewał ją zimny pot, gdy miało dojść do walki.

Jednak teraz była pewna swego.

Czarodzieje przystanęli oddaleni od niej zaledwie o parę metrów. Teraz bardzo dobrze słyszała ich głosy.

– Gdzie jesteśmy? 

Dosłyszała chłopięcy głos, należący do osoby mniej więcej w jej wieku. Nie podobało jej się to, że nie mogła ustalić, która z osób właśnie wypowiedziała te słowa. Jej brwi zbiegły się w jedną linię.

Najstarszy z nich, o niskim, burczącym głosie odpowiedział mu chwilę po tym, jak jeszcze inny powiedział coś tak cicho, że jej uszu doszedł jedynie szelest. 

– Mam – wymamrotał, unosząc w powietrze coś, co do złudzenia wyglądało jak mugolska zapalniczka. Zaczął nią pstrykać, a światło z ulicznych latarni znikało w jej wnętrzu. Lydia wzdrygnęła się mimowolnie. – Pożyczyłem to od Dumbledore'a. W ten sposób nie musimy przejmować się NIEPROSZONYMI CZARODZIEJAMI, CZAJĄCYMI SIĘ W CIEMNOŚĆI Z WYCIĄGNIĘTĄ RÓŻDŻKĄ, GOTOWĄ DO RZUCENIA CZARU, PRAWDA, PANNO RAVATEL?

Lydia osłupiała. Zanim zorientowała się, co się dzieje, snop czarodziejskiego światła padł na jej sylwetkę, a ona, nadal sparaliżowana, nie potrafiła ruszyć się choćby o milimetr. Różdżka przyjemnie paliła ją w skórę, jak zawsze, gdy się jej dotykało, dzięki czemu powoli dochodziła do siebie. Nie potrafiła zrozumieć, z jaką łatwością ów czarodziej dostrzegł ją ukrytą tak dobrze w cieniu. 

– Mogłaby pani do nas podejść, jeśli łaska. 

Ten sam głos zadziałał na nią jak katalizator. Wystrzeliła do przodu, podnosząc różdżkę na wysokość wzroku, jednocześnie zsuwając kaptur z głowy i uwalniając kaskady jej białych jak kreda włosów.

– Nawet nie wiem, kim jesteście – wysyczała, w charakterystyczny tylko dla siebie sposób. Siedem różdżek powędrowało w jej stronę, każda gotowa rzucić na nią urok. Uśmiechnęła się drwiąco, przekrzywiając głowę.

– Schowajcie różdżki, głupcy. Jeśli Dumbledore nie poinformował was, że będziemy mieli dziś gościa, to nie moja sprawa, ale nie chcę wylewu krwi przed siedzibą Zakonu, jasne? – Warknął, spoglądając po twarzach zebranych. 

Lydia nie opuściła różdżki, nie ufając czarodziejom, którzy gotowi byli zabić w obronie... Właściwie w obronie czego? Odpowiedź sama nasuwała jej się na język. Różdżkę nadal trzymała w pogotowiu; drugą ręką sięgnęła do kieszeni płaszcza, szukając w niej postrzępionej kartki pergaminu, którą otrzymała od Dumbledore'a rok temu.

– Harry. Potter. – Każde słowo wręcz wysyczała, przeciągając sylaby dla zabawy. – Wielki Wybraniec, Chłopiec, Który Przeżył. Gdzie się kryjesz, Harry Potterze? Pod osłoną nocy przede mną się nie ukryjesz.

Zamrugała szybko dwa razy. Jej wzrok zamglił się na chwilę by zaraz znowu wyostrzyć się i widzieć świat przez krwisto czerwoną mgłę. Pośrodku grupki czarodziei, zbitych teraz prawie w jedną masę majaczyła biała poświata. Czar Kameleona.

– Och, tutaj jesteś – powiedziała, siląc się na zaskoczony ton. 

W tej samej chwili znalazła w kieszeni to, czego szukała – pergamin. Wyjęła go ostrożnie i rozłożyła, czytając napisane na nim pochyłym pismem zdanie:

Kwatera główna Zakonu Feniksa znajduje się pod numerem dwanaście, Grimmauld Place, Londyn. 

Przed jej oczami, pomiędzy numerem jedenastym a trzynastym znikąd wyrosły stare, zniszczone upływem czasu drzwi, a tuż za nimi wypłowiałe okiennice i brudne, omszone cegły budynku. 

Uśmiechnęła się pojednawczo do zebranych.

– Nie wchodzicie?

Wspięła się po schodach, nie zwracając uwagi na pozostawionych w tyle nowych sprzymierzeńców. Teraz musiała do tego przywyknąć – nie działała już sama. Już nie.

Wchodząc do mieszkania, poczuła ostry, odpychający zapach – odór zgnilizny i inny, nieco bardziej słodszy i przyjemny – gorącej kawy. Ruszyła przed siebie, po drugiej stronie ciemnego i ponurego korytarza napotkawszy drzwi prawie tak stare, jak dom. Pchnęła je lekko pomalowanym na kremowo paznokciem i z aprobatą stwierdziła, że powoli i po cichu się otwierają. Gdy otworzyły się na tyle, by mogła wsunąć się przez nie, z gracją zrobiła to. 

Jej oczom ukazała się urocza, średniej wielkości podłużna kuchnia, w centrum której znajdował się równie długi stół a naokoło niego pięcioro czarodziei. Albus Dumbledore siedział w pełni swojej okazałości na jednym ze specjalnie przyniesionych na tę okazję krzeseł. Spoglądał znad swoich okularów–połówek na pozostałą czwórkę. Równie płynnie jak przedtem, przeniósł wzrok na Lydię. Tak samo jak rok temu poczuł wszechogarniające go ciepło. Zanim zdążył zareagować, drzwi wejściowe ponownie otworzyły się z hukiem – ktoś potrącił wieszak na płaszcze w kształcie łapy. W korytarzu, z którego przybyła, nastał harmider. Zebrani naokoło stołu wstali, by sprawdzić, co działo się za drzwiami i ustali w pół kroku, zauważywszy Lydię, skąpaną w cieniu, stojącą obok drzwi prowadzących do holu. 

Z otrzęsienia pierwsza wyrwała się niska i tęga ruda kobieta, która ignorując dziewczynę szybko wybiegła na korytarz, zmieniając w mig przerażoną minę w wielki uśmiech. 

– Och, Harry, tak cudownie cię widzieć! 

Lydia spojrzała na Dumbledore'a i ściągając kaptur z głowy posłała mu nikły półuśmiech. To mu wystarczyło. Mężczyzna stojący teraz najbliżej starca poruszył się gwałtownie, co sprawiło, że Lydia zauważyła różdżkę w jego ręce, gotową, by rzucić czar.

– Nie będzie potrzebna – powiedziała, siląc się tym razem na pojednawczy ton głosu. Wytężyła wzrok spoglądając na różdżkę, a ta, za sprawą starej magii, jakiej użyła, poruszając z wielką siłą dłonią właściciela schowała się sama do kieszeni czarnej, wypłowiałej szaty. Mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał na Dumbledore'a, który nie wykazał żadnego zainteresowania owym incydentem.

Do kuchni zaczęli napływać czarodzieje, których bardzo niemiło zostawiła pod drzwiami Zakonu. Bo co miała zrobić? Wejść z nimi do środka, chodź dobrze wiedzieli, że jeszcze przed chwilą była gotowa rzucić im się z różdżką do gardeł? A może przeprosić i powiedzieć, że to była pomyłka, że wzięła ich za sługusów jej znienawidzonej siostry? Wyśmialiby ją równie łatwo jak zbyli i nigdy więcej już nie szanowali tak, jak powinni, gdy dowiedzą się o niej całej prawdy.

Wzięła głęboki oddech i przeszła przez pół kuchni, zajmując miejsce obok czterdziestoletniego mężczyzny z długimi włosami i trochę zaniedbaną, kasztanową brodą. 

– Usiądźcie wszyscy, proszę. – Rzekł Dumbledore, powstając i gestem zapraszając przybyłych do zajęcia miejsc. Gdy wszyscy posłusznie uczynili to, o co poprosił ich starzec, zerknął przelotnie na Lydię i ruchem głowy pokazał jej, by stanęła obok niego. – Jak widzicie, mamy dzisiaj gościa. Chciałbym, żebyście poznali Lydię Ravatel, osobę, której magiczne umiejętności, mimo młodego wieku, przewyższają moc wszystkich nas tu razem wziętych. Po wielu latach próśb i poszukiwań udało mi się nakłonić Lydię do pobierania nauki w Hogwarcie, a co za tym idzie, do pomocy Harry'emu w walce z Voldemortem. Chciałbym jednak, żeby to ona dziś opowiedziała wam o sobie, z racji tego, że nikt nie odda jej sytuacji tak dobrze, jak zrobi to ona sama. – Kończąc swój wywód, Dumbledore opadł prawie bezwładnie na krzesło i zaczął przyglądać się Lydii, do ust wrzucając jeden ze swoich ulubionych cytrynowych dropsów. 

Lydia spojrzała na twarze przybyłych z udawaną pewnością siebie. Nauczona była nie pokazywać swoich słabości przed innymi. 

– Nazywam się Lydia Ravatel i mam piętnaście lat. Na pewno nie jedno z was słyszało o mojej rodzinie i przodkach, którzy, według legend, posiadali władzę nad smokami. Jestem zmuszona jednak was rozczarować. Moja rodzina nie posiada władzy nad smokami. My… My jesteśmy smokami. Niektórzy uważają, że każda osoba w naszej rodzinie jest metamorfomagiem, jednak te pogłoski również chciałabym rozwiać. Z tego, co wiem, za sprawą naprawdę starej magii, nasze umiejętności przekazywane są z pokolenia na pokolenie, zwłaszcza podczas magicznego transu. 

– Magiczny trans? – Starsza kobieta o wyglądzie przypominającym kota oburzyła się, zrywając z krzesła. – Albusie, chyba w to nie wierzysz? Magiczny trans to legenda! Nikt nigdy nie był i nikt nigdy nie będzie w stanie wyzwolić pełni swojej mocy.

– Obawiam się, Minerwo, że to prawda... 

Lydia łypnęła spode łba na kobietę i kontynuowała swoją opowieść.

– Od dziecka uczona byłam nie tylko magii, którą znacie, ale także starej magii, o której mogliście kiedyś słyszeć. Stara magia wymaga wielkiej mocy a co za tym idzie, nie potrzeba do niej różdżek. Kilka chwil przedtem byliście świadkiem jej użycia. Stara magia z różdżkami nie idą w parze. Magii uczyłam się tylko do dziesiątego roku mojego życia. W dniu moich dziesiątych urodzin, bezpieczną kryjówkę w górach napadła rodzina czarodziei, która od wieków, razem z Ministerstwem Magii, poszukuje i, dosłownie mówiąc, morduje członków mojej rodziny. Nie byłam jeszcze wtedy gotowa by przemienić się w smoka i odlecieć, więc rodzice ukryli mnie, wraz z moją młodszą siostrą i walczyli na śmierć i życie z rodziną Smithów. Polegli w walce, uprzednio chowając pod podłogą wraz z nami Kryształową Różdżkę. I tak w wieku dziesięciu lat stałam się samodzielną dziewczyną, która wraz z siostrą przemierza świat, ukrywając się przed wszystkimi czarodziejami. Gdy miałam dwanaście lat moja siostra zbuntowała się przeciw mnie; chciała zabrać mi różdżkę i uciec, jednak nie potrafiła zmienić się w smoka. Tamtej nocy zniknęła; od tamtej nocy poluje na mnie i chce odebrać mi różdżkę. Od pieciu lat ukrywam się przed każdym potencjalnym wrogiem, w tym przed Dumbledore'm czy wami, jak sądzę. Przybyłam tutaj dzisiejszej nocy by pomóc Harry'emu Potter'owi w walce z Czarnym Panem, by nauczyć go choćby namiastki starej magii. Jednak muszę was ostrzec przed konsekwencjami tego czynu: Harry Potter nigdy nie będzie takim chłopcem, jakiego znaliście. Po użyciu starych czarów ludzie zmieniają się. Taka jest okrutna cena tej magii. 

Gdy skończyła, zajęła z powrotem swoje miejsce przy stole. Wszyscy siedzieli nieruchomo, wpatrzeni w nią, z minami wyrażającymi przerażenie i podziw. Uśmiechnęła się, nie wiedząc dokładnie, czy dodaje otuchę sobie, czy im. Była szczera, co było naprawdę rzadkie w jej przypadku. Wolała mówić ludziom to, co chcieli usłyszeć, by jak najszybciej ją zostawili. Nie zależało jej na ludziach odkąd nie miała już rodziny. Nie istniało dla niej takie pojęcie jak przyjaźń czy miłość. Liczyła się tylko ona. Tak została nauczona.

Po chwili naprawdę niepokojącej ciszy rozległy się pierwsze, niepewne pomruki. Czarodzieje spoglądali po sobie i wymieniali uwagi. Nie mogła dojść do tego, dlaczego nie mówią nic na głos; widziała tylko ich poruszające się usta i niepewne uśmiechy. Zdała sobie sprawę dlaczego ich nie słyszy w chwili, gdy mężczyzna siedzący obok niej zamachał jej ręką przed oczami. Trochę czasu zajęło jej dojście do siebie i dopiero wtedy zauważyła, że z pełną premedytacją zakrywa uszy dłońmi.

– Przepraszam, ja...

Nie zdążyła dokończyć. Donośny odgłos, trzask, rozległ się za jej plecami. Odwróciła się prędko by zobaczyć, co go wywołało, ale niczego nie dostrzegła. Po chwili usłyszała nie tak głośne chrząknięcie Dumbledore'a, więc odwróciła się w jego stronę. Na stole przed nią stał piękny, złoto-czerwony feniks. Spoglądał na nią czarnymi oczyma, lekko przekrzywiając swoją głowę. Przez chwilę pomyślała, że sama wyobraziła sobie tego ptaka – jednak nie, stał przed nią w całej swojej okazałości. Dumbledore odchrząknął drugi raz, tym razem bardziej doniośle.

– Zostałem wezwany w pilnej sprawie – stwierdził po chwili namysłu. – Dziękuję za dzisiejsze spotkanie, które choć krótkie, pokazało wam, czym w przyszłym czasie będziemy się zajmować.

Na głowę nałożył swój szpiczasty, fioletowy kapelusz i nie oglądając się za siebie, skinął pośpiesznie do zebranych i wyszedł z kuchni pozostawiając Lydię nieznanym jej dotąd osobom. Przez chwilę wpatrywała się w swoje paznokcie lub zezowała na swój nos. W kuchni panowała cisza; nikt nie odważył się nawet głośniej oddychać. Czekano na jakiś ruch ze strony młodej dziewczyny. 

Lydia była skołowana. W swoim życiu przeszła bardzo dużo, jednak nigdy nie przypuszczała, że nadejdzie taki czas, gdy opowie swoją historię (może bez głębszych szczegółów, ale jednak) kompletnie obcym dla niej ludziom. Bez nie tak bardzo pomocnej, ale dodającej otuchy obecności Dumbledore'a, którego znała jako jedynego, czuła się jak pies pomiędzy wilkołakami. Niepotrzebna, mało ważna i obca. 

Było jej przykro. Z jednej strony bała się, że zebrani w pomieszczeniu czarodzieje nie uwierzą w jej historię lub, co gorsza, uwierzą na tyle mocno, że wydają ją Ministerstu. Z drugiej zaś strony była szczęśliwa. Zdjęła ze swojego serca naprawdę spory ciężar – bycie prawie legendą, to jedno, ale bycie legendą, która się ukrywa i boi wystawić nos za próg pomieszczenia, w którym przebywa, to drugie. Podzieliła się kawałkiem swojego życia z kompletnie nieznanymi jej osobami, jednak to właśnie sprawiło, że poczuła się lekko. Jak gdyby unosiła się w chmurach. I tego właśnie zapragnęła najbardziej – unosić się wysoko ponad nimi, dryfować i czuć bezwład. Przez myśl przeszło jej, że może jej opowieść będzie początkiem jakiejś długoletniej i pięknej przyjaźni. Bardzo tego chciała.

Delikatnie odsunęła krzesło od stołu i powoli wyprostowała się, górując choć przez chwilę nad zebranymi. Poniekąd czuła jak mocno jej historia trafiła do zebranych. Patrzeli na nią ze szczerym zaciekawieniem, niektórzy zdziwieni, a niektórzy bez żadnego wyrazu kłębiącego się na twarzy. Nie dokładnie wiedziała, co chce powiedzieć, ale zanim zdążyła wszystko przemyśleć, usłyszała swój własny, pewny siebie głos.

– Wiem, że Harry Potter jest dla was bardzo ważny; jest dla was jak rodzina, przyjaciel czy osoba, którą uwielbiacie. Kiedyś również będzie wybawicielem nie tylko was, ale także waszych dzieci i wnuków, prawnuków i wszystkich potomków. Każdy w magicznym świecie będzie znał jego imię, tak, jak zna teraz. Nie będzie to jednak Chłopiec, Który Przeżył, a ktoś o wiele bardziej szanowany, Chłopiec, Który Uśmiercił Voldemorta. Chwała spadnie oczywiście także i na was, członków Zakonu Feniksa. Jednak to do was należy decyzja, jak będzie wyglądała przyszłość nie tylko wasza, ale i jego, chłopca, który nie ma rodziny. Wiem, jak czuje się Harry. Jesteście dla niego rodziną, najważniejszymi osobami w jego życiu. Mnie tego pozbawiono, jak zresztą słyszeliście. Chciałabym, żeby chociaż jemu w życiu się powiodło. Ja kiedyś zmienię się w smoka i już nim zostanę, szczęśliwa, a on, szczęśliwy tu, przy was, będzie siedział z gromadką swoich dzieci, które będą bezpieczne. Musicie jednak pozwolić mu do tego dojść. Wiem... Wiem, lub się domyślam, jak musieliście się poczuć, gdy powiedziałam, że Harry się zmieni, gdy zacznie uczyć się... Magii. Jednak jedno mogę wam obiecać: postaram się z całego serca, by tak się nie stało. Harry zachowa swoje człowieczeństwo, choć czasem podczas nauki będzie mu przytrafiał się zły dzień. Jednak to wy musicie podjąć decyzję, czy Harry zacznie się bronić przed Czarnym Panem w sposób, który nawet jego przerasta. To wy musicie zadecydować. 

Zatrzymała się, spoglądając po zdumiałych twarzach zebranych. Zdziwiła się, że żaden z nich nie odezwał się choćby krótką monosylabą. Niczym. Nie wiedziała, czy coś powiedziała nie tak.

– Mój czas dzisiejszego wieczoru dobiegł końca. Muszę wracać do domu. Porozmawiajcie z Harrym i zastanówcie się nad moją propozycją. Dumbledore powiadomi mnie o waszej decyzji, jednak proszę, zróbcie to najpóźniej do końca sierpnia. Muszę wiedzieć, czy będę uczęszczać do szkoły magii czy też nie. Dziękuję wam za rozmowę... – Przerwała, gdy ścisnęło ją w gardle. Wiedziała, że długo nie wytrzyma. – Naprawdę dziękuję wam za to, że mogłam wam opowiedzieć moją historię. 

Odeszła kilka kroków od stołu. Uśmiechnęła się naprawdę szczerze w kierunku zebranych i zaczęła obracać się wokół własnej osi, tak, że białe płomienie oplotły ją jak dzikie pnącza swoją ofiarę. Zniknęła; ostatnie, co usłyszała, to głośny krzyk przerażenia dobiegający zza drzwi kuchennych.

Chwilę później znalazła się w ciemnym pokoju, w którym tymczasowo mieszkała. Było to małych rozmiarów pomieszczenie, z łóżkiem i stolikiem obok niego. Na ścianie wisiał jej ulubiony obraz przedstawiający białego smoka, który uchwycony w półlocie otaczał się jasnymi płomieniami. 

Opadła bezwładnie na zimne deski podłogi. Schowała twarz w dłoniach i zaczęła płakać łzami, którymi powinna opłakiwać mamę, tatę i Catherine. A nie zrobiła tego, nie umiała.

Teraz znalazły swoje ujście.